Wilk Miejski Wilk Miejski
490
BLOG

Gdański i europejski Eros rubaszny. Reformacja. Rozdz. II

Wilk Miejski Wilk Miejski Społeczeństwo Obserwuj notkę 0

 

 

 

Rozdział II

 

Reformacja,

czyli

nierządnica pozornie zreformowana

 

Okres średniowiecza w Europie cechował bezceremonialny naturalizm i bezwstyd obyczajowy. Wszelkie przejawy życia, nawet obecnie intymne, działy się publicznie. Wzniosłość i upodlenie mieszały się ze sobą w dramatycznym spektaklu życia. Załatwianie czynności fizjologicznych publicznie, publiczne pieszczoty seksualne, koedukacyjne łaznie miejskie, to były oczywiste, bezpruderyjne postawy człowieka średniowiecza. A towarzyszyła temu także aura barwnego rytualizmu, symboliki i baśniowej niezwykłości. Było, więc ludzkie życie czymś na kształt uświęconego ceremoniału, w którym wszystkie role rozdaje odwieczna tradycja i rodzinna linia przekazu, zaś ich solenność i niezachwianość podkreślana jest przypisanym różnym zawodom i okresom życia rytuałom i ceremoniom wtajemniczeń. Lecz, prócz obszarów jasnego ładu i dyscypliny, tradycji i bogobojności, życie człowieka średniowiecza naznaczone było widmem biologicznej zagłady, lichego bezpieczeństwa oraz mrocznych i gwałtownych namiętności.

Życie seksualne w średniowiecznej Europie miało charakter jawny i żywiołowy, daleki od obsesyjnego wstydu i zakłopotania, a co za tym idzie, spychania seksualności za obyczajowe kulisy. Proces umniejszania wartości Erosa rozpoczął się w czasach nowożytnych. Erazm z Rotterdamu, wielki moralista i filozof "jesieni średniowiecza" w swych rozprawach dydaktycznych porusza problemy związane z przemianą obyczajów europejskich na przełomie epok. Wyłania się z nich obraz powstawania sfery "tabu" wokół spraw ciała i fizjologii człowieka. Jeśli w średniowieczu w dobrym tonie było nie wymieniać pozdrowień z człowiekiem załatwiającym bez żenady swą potrzebę fizjologiczną w miejscu publicznym, to nowa epoka zobowiązywała - zwłaszcza sfery wyższe - do powściągnięcia "natury", manifestującej się w sposób spontaniczny w ludzkim zachowaniu. Ludzka świadomość ulega nieodwracalnym przemianom w procesie cywilizowania i niejednokrotnie wzdraga się i pała świętym oburzeniem na wieść o barbarzyństwie obyczajów minionych pokoleń.

Człowiek nowożytny utracił swą swobodę i otwartość, które ongiś towarzyszyły omawianiu wszelkich rewirów ludzkiego doświadczenia, łącznie z zachowaniami intymnymi. W przeszłości Europejczyk potrafił w sposób nieskrępowany wypowiadać ciałem i słowem swe emocje i potrzeby, działał naturalnie, nie znając presji cywilizacyjnych ograniczeń, które z biegiem stuleci uczyniły z jego życia groteskowy i wymuszony spektakl. Rozwój cywilizacji to walka "oświeconego" racjonalnego umysłu z nieokiełznaną, pełną niespodzianek i tajemnic Naturą. To zmiana optyki z ekstatycznego udziału w misterium życia na płaską konsumpcję dóbr wytwarzanych na użytek zastępczych, sztucznych potrzeb. Człowiek stał się zatem dodatkiem do ekonomiczno-ideologicznych koniunktur, a nie myślącym, wędrującym, bawiącym się pod słońcem tej Ziemi. Tajemnica i trwoga życia przemieniły się w rozumny praktycyzm.

Ale do rzeczy. Erazm z Rotterdamu (ponoć skutecznie wyleczył się z syfilisu przy pomocy ekstraktu z drzewa gwajakowego) w wydanych własnym sumptem Colloquiach..., czyli Dialogach intymnych w 1522 r. opowiadał młodzieży męskiej w celach edukacyjnych o sprawach, które mogłyby wywołać przykre zakłopotanie u człowieka współczesnego, w domowym zaciszu oglądającego łapczywie pornofilmy na wideo. Sprawa regulacji popędu i pojawiająca się przy tej okazji rola nierządnicy jest dla młodzieńca owych czasów społeczną oczywistością. Instytucja domu publicznego (bordelu, zamtuza) znana była dzieciom i młodzieży owych czasów i nie istniała obyczajowa potrzeba ukrywania owego zjawiska pod korcem niewiedzy. Nie istniał bowiem ostry i rygorystyczny podział świata na dziecięcy i dorosły, a dzieci wcześnie dowiadywały się o swych przyszłych rolach, poznając ich moralną ocenę. Sfery kościelne wyrażały potępienie dla stosunków pozamałżeńskich, lecz korzystanie z usług nierządnicy było mniejszym złem niż uwodzenie mężatki lub dziewicy. Patriarchalne społeczeństwo widziało w nierządnicy czynnik stabilizujący małżeństwo, obdarzony swoistą poetyką i posmakiem grzechu, który przywlokła na świat pramatka Ewa. Erazm nie tracił z oczu dydaktycznego celu, przemawiając do młodzieży, lecz także bez cienia zażenowania opisywał obyczaje współczesnego mu świata.

Pobożnego, katolickiego władcę Karola V witały nagie od stóp do szyi córy Wenery podczas uroczystego wjazdu do Antwerpii w 1520 roku. Świadkiem owego wydarzenia był Albrecht Durer, który utrwalił plastycznie wszelkie detale ceremonii. Podobny przebieg miało, o wiek wcześniejsze, powitanie angielskiego króla Henryka VI podczas uroczystego wjazdu do Paryża w 1414 roku. W Bramie św. Dionizego powitały króła figlujące jako syreny trzy nagie prostytutki. Europejska moralność w owym czasie ulegała radykalnym przeobrażeniom, lecz ta uroczystość była jeszcze kontynuacją obyczajów średniowiecznych, które rygorystycznie tępione wśród plebsu, mogły w dalszym ciągu cieszyć oczy możnych tego świata. Jest to przecież zjawisko ponadczasowe, a uciechy władców odbywają się ponad opinią i moralnością ludu. Dlatego też ludzie władzy wzbudzają od zawsze tyleż trwożnego szacunku, co zajadłej nienawiści i zawiści, bowiem „co wolno księciu, to nie prosięciu”, ot co...

Spójne średniowiecze zaczęło się jednak rozpadać, gdyż nie ma rzeczy wiecznych w świecie skazanym na wieczną nietrwałość. Katastrofę ową miał powstrzymać Młot na czarownice, zbijając do kupy rozchwianą konstrukcję "Domu bożego". Autorzy owego złowrogiego i obsesyjnego dzieła traktowali ciało każdej kobiety jako narzędzie, przy pomocy którego Lucyfer zamierza zawładnąć całym światem, duszami i ciałami wszystkich ludzi. Ciało kobiety nierządnej było zaś diabelską pułapką, przechwytującą męskie nasienie, z którego mógł powstać "sługa boży", zaś podczas sabatów w czasie kopulacji z szatanem płodzony był "diabelski pomiot".

Nienawiść do kobiety, odrzuconego i podeptanego symbolu własnej, męskiej duszy, osiągnęła w czasach “palenia czarownic” swe apogeum, lecz jest stale obecna w funkcjonującej do dziś kulturze patriarchalnej. Warto się, więc zastanowić, czy czarownice istniały naprawdę, czy były tylko wytworem chorej wyobraźni zidiociałych i dyszących fanatyczną mizoginią teologów, którzy postrzegali kobietę, jako źródło seksualnego zewu, potężnej siły burzącej racjonalny, lichy porządek dogmatycznego doktrynerstwa, jako czyste zło. We wczesnej starożytności funkcjonowało na Bliskim Wschodzie wiele kultów Bogini Matki, która uosabiała potęgę i świętość Natury, płodność Ziemi i magiczne właściwości kobiecej seksualności. W Sumerze popularne były posążki przedstawiające kapłanki i hierodule (świątynne prostytutki) z szeroko rozwartymi udami i sromami. Ich funkcją było wyzwalanie mocy witalnej w męskich umysłach, a nie wywoływanie fizjologicznego podniecenia. Moc kobiecości i tajemnica prokreacji, która zawsze fascynowała mężczyzn i “rzucała na kolana”, jako całkowicie im niedostępna, kosmicznie twórcza misja odnowy życia, otaczała kobiety nimbem tajemnicy i złowrogości. Tak, więc obok fascynacji rosła zawiść i mechanizmy społecznej degradacji kobiety, groźnej konkurentki dla mężczyzny. W starożytności pojawiło się też pierwsze wyobrażenie kobiety-czarownicy, chociażby Circe z “Odysei”, zmieniającej towarzyszy Odysa w świnie, czyli szkodzącej mężczyznom. Podobne wyobrażenia funkcjonują także wśród ludów pierwotnych. Są to prostackie formy męskiej projekcji, gdyż pełen nienawiści i żądzy zemsty wobec naturalnej kreatywności kobiety, trapiony “głodem mocy” gatunek mężczyzny rzutował i rzutuje swe podświadome, podłe uczucia na samotne i niezależne kobiety. I tak, w chorej wyobraźni męskiej narodziła się czarownica.

Średniowiecze cierpiało na społeczny nadmiar pozbawionych praw i bezrobotnych kobiet. Patriarchalna administracja szukała świadomie i podświadomie powodu, aby je usunąć z areny życia, czyli zgładzić. Musiał znaleźć się pretekst i znalazł się. Wróżki, zielarki, akuszerki, czyli kobiety będące przeważnie “emerytowanymi” prostytutkami, oraz wszelki mądre, samodzielne i niezależnie myślące kobiety, były symbolami dawnej, zdradzonej i zamienionej na absurdalny dogmatyzm, wiedzy szamańskiej i uzdrowicielskiej, opartej na rozumieniu praw natury i duchowych związkach człowieka z Kosmosem. Tytuł |wiedźma” ma etymologiczne znaczenie jako „ta wiedząca”, a więc kobieta wiedzy, a nie złośliwa pomocnica diabła rzucająca „uroki” na bydło i ludzi. Na owe, wymykające się kontroli “rebeliantki”, jak na żywe ekrany, rzutowano całą nienawiść do swej małości i tchórzostwa w zdobywaniu wiedzy o samym sobie, obarczając je irracjonalnymi przestępstwami, jak seksualne obcowanie z diabłem i rzucanie czarów szkodzących ludziom i zwierzętom. „Jest człowiek, jest wyrok”, jak mawiał Stalin, zatem jeśli udowodnione kobiecie, że jest wiedźmą, czyli ma kota, miotłę na której klata na sabaty, zioła, z których waży trucizny, sąsiadce krowa „odmówiła” mleka, to pewnym jest, że niebawem kobieta owa spłonie na stosie...

Znane także w naszych czasach psychotyczne doświadczenie kontaktu seksualnego z istotą duchową, bogiem, demonem czy diabłem, zostało w czasach owych w paranoicznej formie przedstawione jako nawiedzanie czarownic przez diabły, o członkach olbrzymich i bardzo zimnych, które kopulowały z nimi dostarczając przerażających przeżyć. Owocem tych niecnych praktyk miało być wszelkiego rodzaju „plugastwo”, a więc węże, żaby, nietoperze, ropuchy i wszelkie robactwo. Wielką aktywność przejawiały też w tych czasach demony seksualne, które to wedle tradycji żydowskiej, zwłaszcza Lilith, odwiedzały przez sto trzydzieści lat mitycznego Adama i spłodziły z nim zastępy duchów, upiorów, lamii, lemurów i innych demonów. Mężczyzn, zatem nawiedzały podczas snu żeńskie sukkuby, zaś kobiety, męskie inkubusy. Wszystkie czarownice przesłuchiwane przez inkwizycję zeznawały jednogłośnie, że diabeł zawierał z nimi znajomość pod postacią myśliwego, szlachcica, dworzanina, czy kupca, a dopiero potem przybierał swą plugawą postać. Jasnym jest, że to wyobraźnia zaszczutej torturami kobiety przeinaczała proceder nastręczenia dziewczyny przez kuplera lub wyrodną matkę łasemu jej wdzięków, bogatemu amatorowi płatnej miłości, przygotowanej do uległości afrodyzjakiem, czyli wyciągiem z lulka, bieluni, muchomora, który otumaniał, odmieniał świadomość. Żaden inkwizycyjny sędzia nie chciał przyjąć do wiadomości prawdziwej wersji zdarzenia, kompromitującej lubieżnego mężczyznę, lecz wmawiał w skatowaną kobietę konfabulację o piekielnych konszachtach seksualnych. I właśnie stąd tyle seksualizmu w działalności czarownic.

Istnieje, więc duże prawdopodobieństwo, że wiele kobiet ściganych jako czarownice były po prostu prostytutkami, które uczestniczyły w orgiach seksualnych urządzanych przez szacownych, lecz de facto zdeprawowanych obywateli ziemskich i mieszczan, a ci, aby się wyprzeć podejrzeń o uczestnictwo w zakazanych praktykach erotycznych, uprzedzając fakty, czyli poprzez donos, całe odium przestępstwa zrzucali na “narzędzia” swych wyuzdanych ciągot. Fakt, że czarownice przedstawiane są na wizerunkach plastycznych zawsze nago, w towarzystwie kotów, symboli kobiecej seksualności, dosiadają mioteł, symboli fallicznych i latają w powietrzu, co wedle psychoanalityka doktora Freuda jest metaforą kulminacji doświadczenia erotycznego, orgazmu,  jest także przekonywującym dowodem, że osoby te występowały w sytuacjach seksualnych, a nie czarnoksięskich. Natomiast stare czarownice zawsze są ubrane, bo jako dostarczycielki “lubczyków” i innych afrodyzjaków, nie były uczestniczkami seksualnych orgii, ale ich zakulisowymi “reżyserkami”, kuplerkami. Niezwykłe właściwości przypisywane czarownicom, jak loty na miotle, kontakty z diabłem, uprawianie magii, to zapewne efekt działania ziołowych halucynogenów, czyli w naszych europejskich realiach, suszu bieluni dziędzierzawej (datura stramonium), muchomora czerwonego (ammanita muscaria), konopi (od XIX wieku począwszy), lulka czarnego, ruty stepowej i wilczej jagody, które będąc składnikami popularnych afrodyzjaków dawały efekt uboczny w postaci omamów i złowrogich wizji, tak więc niefortunnie użyte, przedawkowane zapładniały obsesyjnymi obrazami męską wyobraźnię i kreowały demonizm wszelkich zielarek. Zaś ukierunkowywała i potęgowała nieodmiennie te obsesyjne rojenia chorobliwa nienawiść do kobiet, żywiona przez mężczyzn wszystkich epok, zwłaszcza w okresach rozchwiania gmachu ich powierzchownie racjonalnej i pragmatycznej cywilizacji patriarchalnej, trawionej od środka irracjonalnymi, destruktywnymi pasjami politycznymi i religijnymi. Zwłaszcza obsesyjne duchowieństwo katolickie, postrzegające pramatkę Ewę, jako praprzyczynę zła na świecie, chętnie przypisywało kobietom rolę kozła ofiarnego, odpowiedzialnego za wojny, zarazy, trzęsienia ziemi, powodzie i częste głody, wynikłe z suszy i niszczycielskich „nalotów” szarańczy. Czarownice były, więc “winne” moralnej degrengoladzie chrześcijańskiego świata, który tylko dzięki ich niecnym praktykom nie był ostoją ładu bożego i  porządku moralnego...

Lecz podstawowym zarzutem wobec młodych czarownic było pomówienie o przechwytywanie i unicestwianie męskiego nasienia, zaś starym, spełniającym rolę akuszerek i często dokonującym aborcji, przypisywano spisek przeciw pomnażaniu “narodu chrześcijańskiego”. Podejrzane także były wszelkie kobiety samotne i wdowy, gdyż one też nie udzielały swych macic do reprodukcji “dobrych chrześcijan”, czyli działały w spółce z diabłem. To fanatyczna obsesja spisku przeciw „prokreacji chrześcijan” i prostacka nienawiść do tajemnicy kobiety zrodziły czarownicę...

W rzeczy samej czarownice nie istniały materialnie, lecz w chorej, męskiej wyobraźni, a tylko na skutek zbiorowego obłędu, popartego barbarzyńskim prawodawstwem, stały się sposobem na eliminację niewygodnych kobiet, takich jak kochanki, żony podejrzane o zdradę i zdradzające, rywalki do zamążpójścia, spadkobierczynie znacznych majątków, kobiety samotne i majętne lub będące niewygodnymi świadkami, kobiety żyjące bezżennie, czyli wbrew naturze, a także kobiety mądre i krytykujące boskie (męskie) urządzenie świata. Tak więc dziesiątki/setki tysięcy (mówi się o 200 tys. do 2 mln. skazanych i spalonych czarownic w Europie i Ameryce)) obiektów męskiej zemsty i pogardy, zostało oskarżonych o czary niewinnie, a pod tym irracjonalnym pretekstem skazanych i żywcem spalonych. Był to zatem znakomity mechanizm likwidacji niewygodnych kobiet, a także kobiet w ogóle, gdyż były zbędnym balastem i rywalem w uprawianiu zawodu w patriarchalnym, mizogińskim, klanowo dziedziczącym z ojca na syna społeczeństwie cywilizacji europejskiej. I tak przez setki lat niszczone były fizycznie rywalki mężczyzny, gdyż nie pasowały do wynikłego z jego nikczemnej uzurpacji obrazu świata. Ta straszliwa zbrodnia nie doczekała się nigdy demaskacji, osądzenia moralnego i zadośćuczynienia w postaci stosownych oświadczeń hierarchii Kościoła, który w swej pysze i hipokryzji nie ma woli przyznania się do wielu nikczemnych zbrodni dokonywanych przez stulecia pod świętobliwym szyldem. Nie ma też woli powszechnej we współczesnej Europie do zastosowania prawnej, duchowej i obyczajowej równości kobiet i mężczyzn w ziemskich realiach i wobec odwiecznej zagadki życia i jego nieznanego posłannictwa. Dekoracyjne, demokratyczne ustawodawstwo nie jest równoznaczne z jego respektowaniem, a brak szacunku dla kobiet owocuje zajadłym feminizmem, równie irracjonalnym i konfliktotwórczym co mizoginia, sterowanym z premedytacją, jako mechanizm konkurencji z mężczyzną, a więc wyzbycia się kobiecości...

Ale ad rem. Tylko część nikczemności, a nie całość filozofii „bogobojnego” życia, wynikających z patriarchalnej religii, teologii, ekonomi i prawodawstwa było przyczyną zrywu przeciw doktrynalnym i obyczajowym występkom hierarchów Kościoła Rzymskokatolickiego, zwanego Reformacją. Podczas wizyty w Rzymie w 1510 roku Marcin Luter, augustianin, widział stoły handlarzy odpustów i kurtyzany na papieskim dworze. Przeraziło go to i napełniło niesmakiem. I to był impuls, aby wystąpić przeciw upadkowi moralnemu Kościoła. I tak oto pierwszy, wielki reformator religijny Luter, profesor teologii moralnej uniwersytetu w Wittemberdze, swą działalność reformatorską rozpoczął od przybicia na bramie katedry wittemberskiej w 1517 roku 95 tez przeciw odpustom. Luter przerażony był upadkiem moralnym wyznawców, wszechobecnością grzechu, zgnilizną moralną i pustką duchową Kościoła. Trapiło go poczucie winy, jako człowieka nie spełniającego prawdziwych oczekiwań Boga, szukał więc rozwiązań radykalnych. Pragnął za wszelką cenę dowiedzieć się od Boga poprzez widome znaki, że jest wybrany i będzie zbawiony. Niepewność zbawienia osaczała go potwornym strachem. Tak, więc doktryna predestynacji uzasadniała owe obawy i religijne dążenie do pewności, zamiast wiary. Luter uznał papieża za antychrysta i spalił 10 grudnia 1519 roku w ognisku rozpalonym nad brzegiem Łaby ekskomunikującą go bullę papieską i księgi kanoniczne. Rzucił więc wyzwanie św. Eclesi i dotychczasowemu porządkowi świata...

Życie płciowe uważał Luter, jako dane od Boga, a więc święte. Celibat w oczach Lutra był wynaturzeniem godzącym w boski porządek natury. Zniesienie celibatu miało przynieść ulgę i stworzyć atmosferę nobilitującą miłość cielesną, zaspokajającą dany człowiekowi przez Boga popęd mnożenia gatunku ludzkiego i pomnażanie przez to bożej chwały. Wyraził opinię, że Kościół jest tam, gdzie się głosi słowo boże i lud wierzy w nie, a nie tam, gdzie urzędnicy, producenci dogmatów. Wobec takiej doktryny papież stał się funkcją i jednostką zbędną. Takie poglądy zjednały mu poparcie elektora Fryderyka, oraz mieszczan i rycerzy. Szczęśliwie, więc uniknął kary za herezję, czyli spalenia na stosie. Za jego przyczyną we wszystkich krajach Europy skostniały system kościelnej doktryny ulegał mniej lub bardziej gwałtownej kontestacji moralnej i obrzędowej, narodziły się nowe wyznania i nowe style życia.

Jako niezwykle charakterystyczny dla polskiej reformacji związek innowierczy wymienić należy Braci Polskich, którzy jako zbór mniejszy odłączyli się od zboru kalwińskiego na synodzie w Piotrkowie. Nazywano ich także arianami, jako że odwoływali się w swych teologicznych dociekaniach do tradycji biskupa Ariusza z IV wieku n.e., który podważał dogmat o Trójcy św. i zaprzeczał boskiej preegzystencji Jezusa. Jezusa traktował więc jako człowieka, w którego cielił się Logos, czyli duch boży, istotę pośrednicząca pomiędzy Ojcem a światem. Kiedy poglądy w grupie ujednoliciły się po przybyciu do Polski Fausta Socyna, zwolennika teologii Serveta, zaczęto nazywać ich unitarianami, gdyż wierzyli tylko w jednego Boga. Boga duchowej czystości i jasnej racjonalności, nie zaś uwikłanego w absurdalne kreacje teologiczne i wyzwalającego uczucia ksenofobii Boga Ojca, współistotnego mu Chrystusa i Ducha Świętego. Bracia Polscy cieszyli się początkowo wielką sympatią ludzi ze wszystkich klas. Wynikało to z tego, że kładli większy nacisk od innych wyznań na etyczną stronę wiary. Tą postawę zainicjował Piotr z Goniądza, występując przeciwko ceremonii chrztu dzieci, urzędom państwowym, karze śmierci, wojnie, składaniu przysiąg, służbie państwu i noszeniu broni. Wielce rewolucyjny pogląd unitarian głosił potrzebę zniesienia pańszczyzny i poddaństwa chłopów, a zastąpienie tego nagannego uregulowania społecznego obowiązkiem utrzymywania się z pracy własnych rąk. Jako symbol pogardy dla “urzędów miecza” nosili u boku miecze drewniane. Aby móc kształtować życie społeczne wedle własnych wzorów założyli oni miasto Raków, które w latach 1569 – 1638 było wielkim ośrodkiem aktywności naukowej (od 1602 Akademia Rakowska) i dydaktycznej (od 1600 drukarnia). Podlegający prześladowaniom doby kontrreformacji i pozbawieni możliwości kształcenia nowych kadr z racji zamknięcia Akademii Rakowskiej w 1638 roku, polscy unitarianie opowiadają się po stronie protestanckich okupantów szwedzkich podczas Potopu w latach 1655 – 1660, którzy dają im gwarancje poszanowania wyznania i zgodnego z ich etyką życia. Bo człowiek, nade wszystko, ma prawo żyć w wolności i pokoju, zaś ojczyznę kocha się za obronę tych postulatów. Poświęcanie się dla ojczyzny, która jest przysłowiową „macochą” (czy obecnie żyjemy w Polsce, czy Ubekistanie?) jest zwyczajną głupotą, zaś przedkładanie spraw osobistych nad kalkulacje polityczne jest trzeźwą pragmatyką. Lecz zawsze i wszędzie wychwalani będą durnie kornie idący na rzeź za nie swoje interesy, zaś zdrajcami okrzyknięci będą ci, którzy odmawiają uczestnictwa w zbiorowych aktach głupoty i zatracenia w imię absurdalnych idei i nikczemnych, zakulisowych interesów napędzających krwawe ambicje polityczne...

Tak, więc w odwecie za ten czyn Bracia Polscy zostają wypędzeni z Polski w 1658 roku. Na mocy tego aktu zemsty wyemigrowali w ciągu trzech lat, pod groźbą zapłacenia gardłem w razie pozostania, do Prus Książęcych, Siedmiogrodu, Anglii i Holandii, gdzie powstała słynna “Bibliotheca Fratrum Polonorum”. Bracia Polscy wymarli na wygnaniu, lecz swą doktrynę przekazali unitarianom angielskim i amerykańskim, przez co ich spuścizna ma charakter światowy. W USA w gminach wyznaniowych żyje i praktykuje ok. 2 mln. unitarian. Po wojnie ruch unitariański odrodził się w Polsce, liczy około 300 członków i wydaje pismo “Wolna myśl religijna”. Spuścizna Braci Polskich, to olbrzymi, niedoceniony wkład polskiej myśli teologicznej w kształtowanie braterstwa i prawości religijnej. Rozumność i szlachetność partnerska, traktowanie wierzących, jako ludzi „prawej ścieżki”, a nie kaznodziejska uzurpacja „nawracania”, oto prawdziwa mądrość religijna...

W Gdańsku unitarianie, zwani także arianami lub nurkami (od ceremonii chrztu dorosłych przez całkowite zanurzenie w wodzie), byli nieliczną gminą wyznawców praktykujących w konspiracji, gdyż podobnie, jak na terenie Rzeczypospolitej, byli wyznaniem nielegalnym i prześladowanym. Nie ma zapisków historycznych potwierdzających działalność takiej gminy, ale znana jest historia wygnania obywatela Ruara, arianina, właściciela majątku ziemskiego w Straszynie. Ożeniony z córką patrycjusza gdańskiego kupiec Ruar mieszkał w rezydencji podmiejskiej i  prowadził ożywioną działalność religijną. Na terenie jego posiadłości odbywały się zebrania gminy. Gminy unitariańskie żyły w duchu ewangelicznej prawości i miłosierdzia, a zjawisko piastowania urzędów państwowych, funkcji wojskowych, wyzysku włościan, czy prostytucji, jako owoców znieprawionego życia, były im obce. Z punktu widzenia fundamentalnych wartości cywilizacji judeochrześcijańskiej, a zwłaszcza kupieckiego pragmatyzmu, arianie byli burzycielami ładu społecznego. Niechęć do ludzi żyjących w prawości jest zawsze i wszędzie wynikiem kompleksu obłudników, którzy nie chcą tracić dobrego samopoczucia wynikłego z samooszukiwania, chcą żyć w obłudzie, nie chcą być zmuszeni do oglądania, jak wygląda prawdziwe życie w duchu bożym. Tak więc pod niebem Gdańska i pod kurzem niepamięci tkwią korzenie jasnej i etycznej formuły religijnej. Po latach, w 2000 roku w Gdańsku, powstała z woli ludzi poszukujących odpowiedzi na fundamentalne pytania Kongregacja Wolnego Ducha, kontynuująca duchową, etyczną i społeczną postawę Braci Polskich, ale nie przetrwała długo.

Kontynuując dalej rozważania o Reformacji wspomnijmy, że walki na froncie teologicznym przeradzały się w walki zbrojne, a europejska codzienność była pełna chaosu i agresji. Daleko było człowiekowi w podróży do szczęśliwego celu Niebiańskiego Jeruzalem na Ziemi. Ale życie seksualne człowieka, przyziemne i naskórkowe, było zawsze zmysłową przeciwwagą duchowych potyczek i niespełnień. Zwłaszcza, że pomimo epidemii syfilisu nie zamykano w Europie domów publicznych. Zew życia, żądza zmysłów były silniejsze od strachu przed śmiercią... Choć nie jest to odnotowane, zapewne także w Gdańsku epidemia kiły i jej straszliwe konsekwencje ograniczyły znacznie liczbę klientów korzystających z nierządnych usług. W portowym mieście, do którego zarazy przywozili marynarze (w 1564 roku marynarze angielscy przywlekli do Gdańska dżumę, która pochłonęła 24 ty. ofiar śmiertelnych) zachorowalność na syfilis była większa, niż w Rzeczpospolitej. Syfilitycy umieszczani byli w specjalnych przytułkach, ale także, na skutek sanitarnej ignorancji, w miejskich szpitalach, co było przyczyną szerzenia się epidemii. W pierwszych latach XVI wieku na terenie Gdańska działali lekarze, którzy wydawali broszury popularyzujące profilaktykę i wskazówki lecznicze chorób epidemicznych. Zapewne ich wartość medyczna była daleka od współczesnej. Bowiem lekarze tych czasów widzieli przyczyny zaraz w mitycznym “morowym powietrzu”, złym wpływie planet i “wyziewach” komet, a o genezę wywołania syfilisu oskarżano także rozpustników, którzy kopulowali z małpami człekokształtnymi. Ze znanych lekarzy działających podówczas w Gdańsku wymienić można Jana Sommerfelda i Jakuba Schade, którzy wydatnie przyczynili się do podniesienia poziomu miejskiej medycyny. Jednakowoż obowiązywały tu także, jak w innych miastach Europy, rozwiązania radykalne, a polegające na wyrzucaniu syfilityków z miasta. Tą drogą epidemia rozprzestrzeniała się na nowe tereny. Zaś uszczuplone szeregi dziwek uzupełniały nowe kandydatki, bo szok epidemiczny nie zmienił jednak ludzkiej świadomości i nie rozwiązywał dylematu „nadliczbowych” kobiet. Godnym odnotowania faktem jest działalność w Gdańsku już w I połowie XVI wieku trzech położnych opłacanych z kasy miejskiej, a przysięgą zobowiązanych do niesienia posługi akuszerskiej kobietom wszystkich stanów, nie dopuszczania do spędzania płodów (aborcji) i bezpłatnego przyjmowania porodów w więzieniach. Powoływane były także jako biegłe sądowe przy orzekaniu dziewictwa i terminu poczęcia. Poziom ówczesnej medycyny gdańskiej, wiedzy nie zawsze racjonalnej, ale także skutecznie praktycznej,  należał do przodujących w Rzeczypospolitej.

Miejski cech kobiet swawolnych w Gdańsku otrzymał w tamtym czasie atrakcyjną konkurencję w postaci kurtyzan, na obraz i podobieństwo rzymskich obyczajów, bogatych i samodzielnych prostytutek, europejskich odpowiedniczek japońskich gejsz. Perspektywa kontaktu z dworem królewskim, a przy szczęśliwym zbiegu okoliczności z samym monarchą, a także z bogatą szlachtą i zagranicznymi osobistościami, dopingowały ambitne kobiety, pozbawione prawnie możliwości życiowej kariery, do szlifowania intelektu, aby jako wytwornie “opakowane”  nierządnice sprzedawać swój “towaru” po wysokim kursie na targowisku próżności. Była to więc swoista arystokracja wśród prostytutek. To właśnie je potępiał Jan Dantyszek, gdański humanista i duchowny katolicki, postrzegając odsłonięte biusty i modne treski jako domniemane symptomy nadciągającej zagłady miasta. Ale misterne fryzury sztukowanych włosów i frapujące głębie wyuzdanych dekoltów nierządnic wyciągały jedynie wyrafinowanym magnetyzmem seksualności zapracowanych kupców z ich ciemnych i nudnych kantorów, rozgrzewały także pożądliwe umysły szlachciurów o podgolonych łbach, sumiastych wąsach i przy ciętych karabelach. Kurtyzany zjeżdżały triumfalnie do Gdańska wczesną wiosną, wynajmowały kosztowne kwatery i z nieustającym wzięciem sprzedawały swe wykwintne towarzysko ciała i wyrafinowany intelekt konsumentom wyższych stanów. Władały językami europejskimi (a także łaciną), tak więc w ich ramionach mógł zapukać do bram występnego raju każdy ochotny cudzoziemiec zapraszając do swej kwatery w zajeździe, lub bogaty patrycjusz goszcząc w swej posiadłości podmiejskiej lub gdański kupiec składając kurtyzanie dyskretną wizytę. Stanowiły ozdobę i intelektualną przyprawę bali i przyjęć bogatych patrycjuszy i kupców, a pomimo, że nie należały do płacącego podatki cechu, władze tolerowały ich obecność, doceniały niecodzienny kunszt ars amandi i z upodobaniem korzystały z wytwornych usług.

Należy pamiętać, że świat chrześcijański przełomu XV i XVI wieku znajdował się we władzy i pod urokiem miłości ziemskiej. Przeobrażając się obyczajowo i duchowo, Europa żyła książkowym mitem wielkiej miłości Guliana i prześlicznej Simonetty, który nobilitował ludzką cielesność i miłość, jako cel życia. W tym też czasie pędzel Botticellego uwiecznił ideał piękna epoki pod postacią kanonu urody kobiety z obrazu Narodziny Wenus. Literacki mit i triumfalny pochód Wenus wraz z orszakiem, przybył także do grodu nad Motławą. Ewangelicki patrycjat miejski rozumiał klimat epoki, przeto obsesja antyseksualna nie kwitła podówczas w Gdańsku. Duch reformacji religijnej zdjął także z kobiet nierządnych szatańskie piętno. "Kapłanki Wenus" mogły bezpiecznie praktykować swój odwieczny kunszt pod przyzwalającym okiem gdańskiego magistratu. Jeszcze nie nadszedł czas moralnego radykalizmu reformatów. Niechęć do nierządnic nie mogła trwać zbyt długo, co ma miejsce we wszystkich epokach, bo są one nieodłącznym elementem konstelacji splendoru i władczości możnych tego świata, zarówno świeckich, jak i duchownych. Dlatego nienawiść kierowana była zazwyczaj ku innowiercom i obcym nacjom, dziwki zaś po okresach teatralnej niełaski zawsze odzyskiwały stracone pozycje.

Nierządnice niższego stanu, nie grzeszące wytwornością, ale uiszczające podatki do kasy miejskiej, zamieszkiwały tradycyjnie zamtuzy przy ulicach Różana i Zbytki, gdzie prowadziły zgodną z prawem działalność zawodową. Żyły z nocy na noc, wypełniając czas swego sprzedajnego życia pijanym zgiełkiem, posapywaniem i gruboskórnością męskich klientów. I choć broniły je prawa korporacji, to ciągle wisiał nad nimi bat katowski, bo nowe czasy przyniosły im złą sławę i status istot spod ciemnej gwiazdy. Ale fakt, że nie było na on czas wielu dochodowych zawodów kobiecych, a męska potrzeba posiadania kobiecego ciała bez zobowiązań silniejsza była od strachu o zachowanie życia, koniunktura odwiecznej profesji stale była “na fali”. Znamienny jest także fakt, iż w owych czasach właściciele domów uciech i stręczyciele nosili zawsze obce nazwiska. Związane to było z potrzebą zachowania anonimowości przez rzeczywistych właścicieli i uzyskania przywilejów podatkowych, którymi obdarzane były inne nacje, na przykład Holendrzy. Także człowiekowi o niemieckim nazwisku, księdzu Jakubowi Knade, przypadła rola inicjatora reformacji w Gdańsku.

Imć Jakub był zastępcą proboszcza w Kościele św. Piotra i Pawła, lecz nie przeszkodziło mu to "zapłonąć ognistym afektem" do nadobnej panny Anny. Ślub księdza odbył się około 1518 roku i stanowił największy skandal obyczajowo-polityczny owego stulecia w Gdańsku. Ksiądz, oddając swe ciało świeckim uciechom, podważał moc "jedynej słuszności" głównych tez Młota na czarownice, a więc godził w porządek "miłego Bogu" świata. Zreformowany ksiądz rozpoczął z ambony publiczną krytykę papieża i jego obskuranckich poglądów, a roztaczał świetlany obraz świętego stanu małżeńskiego. Został za owe "wszeteczne i buntownicze ekscesy" uwięziony i skazany wraz z żoną na wygnanie z miasta, ale poruszył lawinę. Umarł na wygnaniu, lecz jego żona powróciła jako sędziwa matrona do protestanckiego Gdańska.

Gdański plebs, czeladnicy, drobni przekupnie i, rzecz jasna, wszetecznice zaczęli wzniecać tumulty i ruchawki. Wszyscy nagle poczuli się oszukani i wykpieni przez Kościół, którego korzenie głęboko wniknęły w glebę tego świata. Domagano się poprawy losu i głoszenia "słowa bożego bez żadnych ludzkich domieszek". Młot na czarownice, zagrzewający do świętej wojny ze spiskiem nierządnic na usługach szatana, stracił niespodziewanie swą aktualność. W listopadzie A.D. 1522 wybuchły z wielką siłą ruchawki plebejskie skierowane przeciwko wszechwładzy burmistrza Eberharda Ferbera. Obawiając się eskalacji zamieszek Rada pozbawia Ferbera urzędu, ogłasza banitą i dokonuje konfiskaty jego majątku. W dniu 22 listopada burmistrz Ferber opuszcza Gdańsk i. uchodzi do Tczewa. Następnego roku w sierpniu następuje kolejny wybuch niezadowolenia miejskiej biedoty, która pod wodzą czeladnika felczerskiego niejakiego Jerzego Materny przypuszcza szturm na ratusz. Atak kończy się niepowodzeniem, a pojmany przywódca jeszcze tego samego dnia zostaje ścięty. W dniu 28 września 1523 roku zwolennicy luterańskiej agitacji pastora Hegge dokonują napadów na katolickie kościoły, rabując i niszcząc świątynie. Niechęć gdańszczan do religijnej “konserwy” i rzecznika interesu Rzeczpospolitej w jednej instytucji zawartego, przybiera formy drastyczne. Interweniuje sam Marcin Luter, potępiając barbarzyńskie akty niszczenia dzieł sztuki.

Następnego roku w miesiącu sierpniu ludowi przywódcy gdańskiej reformacji: kowal Koenig, teolog Wendland i kupiec Suchten rozpoczynają spotkania mieszczan na cmentarzu św. Elżbiety (okolice byłego Komitetu PZPR, a obecnie banku, czyli "świątyni Mamony"), by roztrząsać publicznie sprawy wiary, wykrzyczeć swą krzywdę i upodlenie, popić tęgo i dość często także zażywać publicznie rozkoszy cielesnych. Protest przybiera, więc formę ludowego festynu. Średniowieczny bezwstyd staje się polityczną formą walki. Ludzie niskich stanów odrzucali z pogardą ciasny gorset teologicznych ograniczeń, takich jak zakaz obcowania małżeńskiego podczas postów, mnogości kościelnych podatków, pokutnych pielgrzymek i zakaz uprawiania "pląsów wszetecznych" (tańców z kontaktem cielesnym). Reformacja była wielkim społecznym katharsis, czasem szaleńczej walki o nową, godną perspektywą życia. Była też okazją do społecznego odreagowania moralnych kagańców i okazją do pofolgowania niskim instynktom. Ale kiedy to plebs bywa wytworny w swych manierach? Jednakże plebs może być świadom swej społecznej kondycji i środków zaradczych prowadzących do jej naprawy. Takie postulaty, jak likwidacja wielkich spółek kupieckich, lichwy, pośrednictwa handlowego, oto reakcja na ewidentne zło społeczne. Świadczyło to o wysokim poziomie “świadomości klasowej” gdańskiego pospólstwa (tak nazwał by to K. Marks), a także umiejętności formułowania “postulatów związkowych” (poetyka Sierpnia ‘80). Mamy, zatem w Gdańsku prawdziwą tradycję rewolucyjną, a determinację i świadomość celów strajkujących stoczniowców w pamiętnym Sierpniu ’80 pobudzała nie tylko robotnicza solidarność, ale zapewne także rogaty, lokalny Duch Miejsca.

Widząc w starym porządku zagrożenie dla swych słusznych, humanistycznych racji prości ludzie, wywierali nacisk na Radę, aby szybciej wprowadzała luteranizm do Gdańska jako religię broniącą ich interesu. 24 Stycznia 1525 zabarykadowana Rada kapituluje przed oblegającym ratusz pospólstwem. Nowy burmistrz - Filip Bischof - popierał gorliwie nowinki religijne, tak, więc w tym samym roku rozwiązaniu ulegają gdańskie klasztory. Jak każdy człowiek władzy nie był zwolennikiem tumultów plebejskich i poszukiwał radykalnych rozwiązań dla ustanowienia ładu społecznego, tak więc swą polityką doprowadził do wojskowej interwencji Zygmunta I Starego. W roku 1526 król interweniował dowodząc winy i ścinając kilkunastu buntowników, a także ogłosił tzw. Statuty Zygmuntowskie powierzające władzę w Gdańsku trzem ordynkom: Radzie, Ławie i Plebsowi (kowalom, rzeźnikom, piekarzom). Król ustanawia w tym samym roku przywilej dla Żydów, którzy w roli faktorów polskiej szlachty mogą osiedlać się na Wyspie Spichrzów. Od władzy definitywnie odsunięci zostają biskupi katoliccy. I w ten sposób w Gdańsku zwyciężyła Reformacja, a wraz z nią pojawił się nowy styl życia codziennego. Ten krótki „opis zajścia” jest próbą przedstawienia “nierządu” politycznego, który ma tyle wspólnego z nierządem seksualnym, że nie respektuje obyczajów cenionych przez władzę zwierzchnią, czyli dobrze sytuowanych mieszczan i hierarchów kościelnych. Zapewne udział gdańskich prostytutek w reformatorskich ruchawkach lat 20-tych XVI wieku był znaczny, lecz statystycznie nie odnotowany. Bo dziwka interesuje historyków po godzinach pracy.

A jak wyglądały nowe obyczaje w starym Gdańsku? Otóż bogata kobieta, patrycjuszka, stanowiła tradycyjnie własność rodu, lecz liberalizm epoki obdarzył ją pokaźnym marginesem swobody, który w tych słowach charakteryzuje Kazimierz Chłędowski: "Kobieta-elegantka w czasach Odrodzenia wyglądała jak żyjący rebus, który tylko dla męża bywał niezrozumiałym. Wszystko w jej ubraniu miało znaczenie. Haftowana na sukni albo wrobiona w materię dewiza charakteryzowała chwilowy stan jej duszy. Rozmaite znaki w ozdobach stroju lub oprawie klejnotów łączyły się z wierzeniami we wpływ planet na losy ludzkie. Do wiadomego tylko jej sercu kochanka przemawiała ona tą tajną mową jedwabiów, szafirów, szmaragdów, wonią ambry i ziół wschodnich, które sama wymieszała według nie znanej nikomu recepty". Miłosne komunikaty nie musiały wywoływać namacalnych reakcji adoratorów, lecz jedynie były manifestacją romantycznej tęsknoty.

Taką też misterną grę symboli stosowały kurtyzany dla celów konkretnych, owe kapłanki Wenus, którym obyczaj nakazywał oficjalne posiadanie ślubnego męża, a osobisty interes lub zew wyzwolonego ciała skłaniał do pokątnego uprawiania wyrafinowanej, płatnej miłości. W szesnastowiecznym Gdańsku dużą swobodę posiadały także kobiety z ludu. Władze miejskie z założenia traktowały żony lub córki czeladników, przekupniów czy marynarzy jako potencjalne nierządnice. Nie wolno więc im było nosić wytwornych aksamitnych sukien, złotych i srebrnych ozdób ani odwiedzać elitarnych miejsc (np. Dwór Artusa). Należy jednak pamiętać, iż były to jedynie pobożne życzenia cnotliwych z urzędu patrycjuszy, a chęć wywyższenia się poprzez izolację od plebsu nie zawsze zdawała praktyczny egzamin.

Lecz nie wszyscy patrycjusze świecili aurą dostojeństwa i przykładną moralnością. Do klientów szczególnie mile widzianych przez gdańskie nierządnice należeli bogaci kupcy i rzemieślnicy, członkowie Pierwszego i Drugiego Ordynku Rady Miejskiej. Było to swoistą modą radnych, gdyż nadmiar bogactwa zachęcał do zbytku. Niestety, Gdańsk nie osiągnął nigdy takich wyżyn duchowego i artystycznego wyrafinowania, jak jego niedościgły ideał "republikańskiego" prestiżu - Wenecja. Większość złota wypełniającego kiesy gdańskich kupców szła na przyziemny, hedonistyczny rozkurz i dekorowanie przestrzeni miejskiej. Duchowe aspiracje wynikają z lokalnej tradycji kulturowej, specyficznej, odmiennej potrzeby doświadczania życia w wymiarze niematerialnym. Każde miejsce na ziemi, każdy lokalny ośrodek ludzkiej kultury posiada własne oblicze, swoisty klimat aury mentalnej, zwany "Duchem Miejsca". Trudno uchwytne i tajemnicze są ścieżki "kędy chadza duch", lecz zapewne zbiorowy świadomy i podświadomy wysiłek umysłowy ludzkiej wspólnoty stanowi o kulturalnej płodności miasta. Gdańsk przyciągał swym bogatym mecenatem wielu artystów europejskiej rangi. Tu powoływali do istnienia swe arcydzieła architektury, rzeźby i malarstwa Antoni van Obbergen, Jan Kramer, Wilhelm, Abraham i Izaak van den Block, czy Jan Wredeman de Vries, Daniel Schultz i Antoni Moeller. Gdańsk karmił swym materialnym, kupieckim dostatkiem importowany geniusz ludzki ku swej chwale. Nie zajaśniał jednak nigdy, jako pierwszoplanowy ośrodek kulturotwórczy w Rzeczypospolitej. Nie zmieni tego fakt przynależności do elity europejskiej nauki gdańskich uczonych: astronoma Jana Heweliusza, fizyka Daniela Fahrenheita i filozofa Artura Schopenhauera.

Wynikało to ze specyfiki klimatu mentalnego, z racjonalnej pragmatyki kupieckiej i surowego, ograniczającego zbytek i oficjalną pogoń za przyjemnościami ewangelickiego i kalwińskiego stylu życia gdańszczan. Artyści wykorzystywani byli tylko do estetyzacji przestrzeni miejskiej i ozdabiania wnętrz instytucji magistrackich. Nie istniało tu zjawisko wspierania sztuki jako wartości samej w sobie, praktykowane na włoskich, hiszpańskich i francuskich dworach. Jedyny gdański “poeta laurentus”, to przybysz ze Śląska, Martin Opitz. Protestancki, kupiecki ethos życia i pracy wspierał tendencje racjonalne umysłu, dlatego nauka gdańska zawsze stała najwyżej w Rzeczypospolitej. Natomiast wielkie miasta Rzeczypospolitej, Kraków, Lwów, Wilno, katolickie i uniwersyteckie, wniosły więcej do dorobku polskiej sztuki i literatury. Było to wynikiem tego, że duch katolicki, w odróżnieniu od protestanckiego, nie poszukuje dowodów boskiej łaski i sygnałów zbawienia na ziemi, ale poprzez niepokój duszy i bogatą grę wyobraźni, tworzy wizje eschatologiczne i hołduje idei poświęcenia doczesności na rzecz “biletu do nieba”. “Bojaźń i drżenie” targające duszą ludzką są zawsze kompensowane przez sztukę, zaś racjonalna, przyziemna kalkulacja życiowa produkuje osiągnięcia naukowe i kunszt rękodzieła. Który model jest lepszy? Są jednakie w manifestacji niepełności ludzkiego doświadczenia, a więc lepsza jest “trzecia droga”, podobno nie istniejąca praktycznie, ale teoretycznie harmonizująca pragmatyzm z rozwojem duchowym, bez stosowania zewnętrznego napędu umysłowego, czyli “metafizycznych straszaków”. Ale gdzie są ci, którzy wyznają ową mądrość życiową?

Tak, więc Duch Miejsca ściągał do Gdańska i otaczał mecenatem zamiejscowe żywioły twórcze, dając im szerokie i godnie uhonorowane pole do popisu, zaś zasiedziałym obywatelom gwarantował spokojny, syty i bezpieczny żywot, czyli spełnienie protestanckiej wizji wybrania i pobłogosławienia swych dzieci w ich ziemskiej wędrówce po życie wieczne. Nie oznacza to, że nad Motławą hołdowano barbarzyńskim gustom, ale także Gdańsk nie stał się, proporcjonalnym do swego bogactwa, centrum europejskiej sztuki i kultury, gdzie heroicznie dochodząca do głosu wolna wola i artystyczne igranie z cierpliwością dobrego Ojca, jest zarzewiem wielkiej sztuki. Nie zawsze, więc dobra materialne przetwarzane są w wartości duchowe. Najczęściej na potrzeby na poziomie rdzenia kręgowego. Ale to już inne zagadnienie.

Obsesja "polowania na czarownice", zrodzona w czasach reformacji i kontrreformacji religijnej, na kanwie scholastycznego, skostniałego umysłu dogmatycznego, męskiej mizoginii i brutalnej eliminacji nadmiaru społecznie zbędnych kobiet, nigdy nie przyjęła formy polowania na kobiety wszeteczne w "zreformowanym" Gdańsku. Należy jednak pamiętać, iż z całą surowością karano nierządnice podejrzane o dzieciobójstwo wedle Kodeksu karnego Carolina z 1532 roku, który przewidywał tu jako karę zakopanie żywcem i utopienie. Jednocześnie ukrócono też napływ nowych kandydatek do “profesji” ze sfer plebejskich. Już w 1521 roku utworzony zostaje w Gdańsku urząd wójtów żebraczych, których zadaniem jest usuwanie wątpliwej jakości “elementu napływowego”. Z przytułków i szpitali wyrzucani są napływowi nędzarze płci obojga, którzy kamuflują się w tej formie, a na co dzień uprawiają złodziejstwo i nierząd. W dbałości o interes lokalnej biedoty odprawia się z kwitkiem także konkurentki dla oficjalnie pracujących w znoju krocza nierządnic. Dobrze to czy źle? Na pewno lepiej niż przez rozstrzygnięcie kwestii na stosie lub w nurcie Motławy.

Nad Motławę przybywały zaś dziesiątki, wytwornych w manierach i lubieżnych w intymnych obyczajach, niewiast, aby w mieście bez wykształconych kobiet, swą "sztuką kochania" umilać długie wieczory wszystkim posiadaczom złota, owego klucza otwierającego kobiece uda i wrota iluzorycznych rajów. Ich obecność była mile widziana, choć stanowiły konkurencję dla miejskich nierządnic i nie płaciły podatków, ale ich wysokie kwalifikacje i towarzyska atrakcyjność stawiały je ponad prawem. Ich obecność w miejskim teatrze obyczajowym była zatem niekonfliktowa. Nie zawsze jednak gdański Eros nierządny posiadał wytworne oblicze, dlatego też chamskie praktyki kurewskie nieznośnie zatruwały życie postronnym, statecznym obywatelom. Gdańsk słynął w Rzeczypospolitej z tego, iż nierząd uprawiano tu szczególnie hałaśliwie i uciążliwie dla otoczenia. Bo przecież otoczka obyczajowa płatnej miłości we wszystkich czasach była barwna i gwałtowna, stanowiła coś na kształt permanentnego karnawału. W zamtuzach nie tylko upuszczano nasienia, ale także uskuteczniano tanecznictwo, bałamuctwo wszelkie, opilstwo i burdy czyniono. Władze miejskie starały się ograniczać konsekwencje tych ekscesów i karały prostytutki za zakłócanie porządku i udział w burdach. Lecz tej tendencji obyczajowej, popularnej w całej Europie, a polegającej na nierozłącznym występowaniu praktyk spod znaku Erosa i Bachusa, nie sposób było wyeliminować, gdyż wynikało to z filozofii życia mężczyzny, który po trudach zawodowych i małżeńskich rygorach musi się wyszaleć. Inaczej, zaś zaczną nachodzić go myśli rewolucyjne...

Często przeto, prócz nasienia, krew się lała, a nierzadko się zdarzało, że rozpalone hulanką i rządzą emocje zapraszały złowieszczą kostuchę pod dach przybytku Erosa. W Gdańsku miało to arcyprostą genezę. Przybytki nierządnego Erosa odwiedzała, zwłaszcza po sezonie żeglownym, czyli z początkiem listopada, brać marynarska. Wyżsi rangą szyprowie, sternicy i bosmani kotwiczyli w rasowych lupanarach w gdańskich dzielnicach rozkoszy, zaś poślednim “zimanom” wystarczyły tawerny Długiego Pobrzeża. Tam to miały swe przystanie przydzielone sprawiedliwie przez starsze nierządnego cechu portowe dziwki, niedrogie i kiepskich manier. Ale wymaganie konsumentów nie były wygórowane. Za parę guldenów pozyskanych ze sprzedaży przemyconego adamaszku, atłasu, korzennych przypraw, czy podrobionych klejnotów łasym na zbytek mieszczkom, fundowali sobie “Wilkowie Morscy” niewyszukaną, lecz jakże miłą złaknionym lędźwiom rozrywkę. A że pili przy tym tęgo, zaczepiali i wrzaskliwie chełpili morskimi przygodami, większość spokojnych obywateli nie zachodziła do tych malowniczych przybytków Erosa i Bachusa. A odwzajemniali się marynarzom tym, że nie mieli oni wstępu do porządnych, mieszczańskich szynkowni jak Retman czy Rathskeller. A zatem portowe tawerny i ich klientela uchodziły w oczach cnotliwych obywateli za siedliska wszelkiego ohydnego grzechu. Nie bez powodu...

Gdańszczanie nie mieli tendencji do chełpienia się swym nierządnym fraucymerem. To, co w mrokach nocy urastało do rangi niebiańskiego przeżycia, godnego trwonienia ziemskiej fortuny, za dnia przybierało oblicze podlejsze i pospolite. Tylko nieliczne nierządnice zachowały swe twarze na obrazach gdańskich mistrzów pędzla. One to, jak intrygujące, lecz obce zjawy z innego świata błąkają się na płótnach Antoniego Moellera “Grosz czynszowy” i “Budowa świątyni”, wśród panoszących się zuchwale kupców i magnatów zachłannością materii i znojną pracą budujących potęgę grodu nad Motławą. A życie nierządnicy było lotem jętki jednodniówki, bezlitosnym obrotem koła fortuny, a więc, dziś królowa nocy, jutro syfilityczka, lub brzemienna, niepotrzebna baba...

Tam, gdzie ma miejsce akt seksualny, jest wysoce prawdopodobne, że będzie on miał efekt prokreacyjny. Tak go przynajmniej zaprogramowała natura, znajdując w reprodukcji materiału genetycznego szansę na jego doskonalenie, czyli ewolucję życia. Jednakowoż dla nierządnicy wszystkich czasów zjawisko prokreacji kolidowało zasadniczo z ideą uprawianego zawodu i niezdolnością do świadczenia atrakcyjnej usługi w stanie błogosławionym, a potem z dzieckiem u piersi. W świecie zwierząt prokreacja jest jedynym celem zachowań seksualnych, natomiast dla człowieka ten aspekt jest tylko równorzędny wobec hedonistycznego i duchowego waloru seksu. Ciąża i macierzyństwo były zatem wysoce niekorzystnym zawodowo błędem w sztuce seksu nierządnego, bo jedynie wolna od misji prokreacyjnej kobieta mogła sprzedawać swe ciało nie obarczona dodatkowymi zajęciami i obowiązkami. Dlatego też aborcja, czyli słowo modne we wszystkich czasach, choć smutne i tragiczne, była jedyną drogą ratowania kariery zawodowej i zakotwiczenia w życiu społecznym. Nierządnica decydująca się na dziecko mogła zostać tylko żebraczką, a to nie była atrakcyjna perspektywa. Dlatego też prostytutki średniowieczne i nowożytne dbały o antykoncepcję stosując irygacje i zalecając klientom używania kondomów z jelit baranich, a te które zachodziły w ciążę dokonywały aborcji ze względu zrozumiałych psychologicznie i ekonomicznie. Niestety po wielokroć usunięcie płodu lub porzucenie, albo dzieciobójstwo, było wykrywane i osądzane surowo, a los zdemaskowanej dzieciobójczyni był po prostu najgorszy z możliwych – była tracona w różnych formach egzekucyjnych. Jeśli doszedł do oskarżenia aspekt współpracy z Szatanem, lub dostarczenie dziecka na domniemany, żydowski mord rytualny, nierządnica była palona jako czarownica. Jeśli natomiast traktowano to jako oczywiste zabójstwo śmierć ponosiła od miecza przez ścięcie lub ćwiartowanie, a także na stryczku szubienicznym. Aborcja na on czas należała do najcięższych przestępstw i była powodem wybuchów nienawiści u gorliwych wyznawców, którzy w tej zbrodni widzieli zamach na święty proces pomnażania rodziny chrześcijan ku wiecznej chwale bożej.

Warto też wspomnieć, że liczne średniowieczne i nowożytne nierządnice posiadały większą świadomość fizjologii ciała i rzadziej zachodziły w ciążę od innych samotnych i swawolnych niezawodowo kobiet, gdyż wtajemniczone były w tradycyjną wiedzę zachowawczą i każdorazowo, po akcie seksualnym z płatnym kochankiem, dokonywały irygacji pochwy wodnym roztworem octu lub kwasu cytrynowego. Ten właśnie zabieg był skutecznym działaniem plemnikobójczym, gdyż kwaśne ph. środowiska zabija plemniki. Te, które pracowały ciałem, czyli skazane były na życiową samodzielność, więcej musiały wiedzieć o jego funkcjach, gdyż to od jego kondycji zależała ich zawodowa wartość. Natomiast kobiety, których ciała występowały w roli wołów roboczych i przypadkowych rezerwuarów nasienia, czyli uzależnione od mężczyzn, czy to ojców, czy też mężów, nie mogły bezkarnie odmawiać obowiązku prokreacji. Nie zawsze więc trzeba pracować głową, by mieć trochę wiedzy praktycznej, ale by mieć oczy otwarte na wszelkie przejawy życia trzeba być niezależną od kurateli “pana i władcy”. Może to skłaniać do refleksji, że prostytutka, zielarka i czarownica były ze sobą w dziwny sposób spokrewnione, a tego pokrewieństwa poszukiwać można w ich trybie życia, gdzie wiele było kontaktów z naturą, tą przyjazną i wrogą, ludzką i nieludzką, a także separacji od rygorów męskiego świata i egzystencji na marginesie norm cywilizacyjnych, a więc transgresji norm obyczajowych, uprawiania starej tradycji religijno-leczniczej i odwiecznego poszukiwania wiedzy o swym życiu. To tyle.

Ale wracając do wiodących dylematów epoki przyznać trzeba, że reformacja, choć poprzez zniesienie celibatu nobilitowała ludzki seksualizm, to jednak jedynie w ramach miłego Bogu życia małżeńskiego, którego celem jest pomnażanie rodzaju ludzkiego. Poprawiło to publiczną moralność, gdyż nie gorszyły już nikogo seksualne ekscesy zdemoralizowanego duchowieństwa. Nie podniosło to rangi prostytutki, gdyż jej oferta nie była nigdy dedykowana idei prokreacji, lecz zmysłowemu hedonizmowi. Luter pomstował głośno przeciw istnieniu domów publicznych. Jak widzimy seks nigdy nie był i nie będzie (traktując sprawę racjonalnie) zjawiskiem czystym, lecz zawsze uwikłanym w pajęczynę dogmatów religijnych, męskiego prestiżu, a także społecznego i ekonomicznego upośledzenia kobiety. Na stronicach tej książki omawiane są sprawy, które wynikają z ludzkiej seksualności, lecz nie odznaczają się urodą i szlachetnością. Manipulacja seksem, najpotężniejszym żywiołem, któremu patronował grecki demon Eros, jest także najpotężniejszą bronią wszystkich sprawujących władzę pod słońcem tej ziemi. Seks jest zatem nie zjawiskiem samym w sobie, lecz pochodną socjotechnicznych strategii. Jego moc przyciągająca kobiety ku mężczyznom i mężczyzn ku kobietom, budowania atmosfery fascynacji i mądrej współpracy, została osłabiona i splugawiona poprzez uwikłanie w otoczkę przywilei i degradacji, wyzysku i dominacji, przyjemności i prokreacji, plugawości i świętości. A zatem kontrola poczęć, prewencyjna i drastyczna, jest po prostu próbą kontroli męskiej władzy nad wolnością kobiety w decydowaniu o swym losie. Jest to więc zjawisko nie natury seksualnej, ale ideologicznej i społecznej, a jego celem nie jest ochrona życia lecz obrona patriarchalnego porządku świata. Czy ktoś, zatem pod słońcem tej ziemi, uprawia czysty, sakralnie wzniosły w swej tendencji do budowania ponadpłciowej, duchowej dwójedności, seks wyzwolony z pokracznych kostiumów zmienności obyczajów i mód kulturowych? Jeśli tak, to chwała niepodległym...

Niniejsza dygresja miała na celu także, prócz dostarczenia porcji faktów i refleksji, uzmysłowić czytelnikowi, dlaczego w Gdańsku nie zgładzono żadnej prostytutki za wykonywanie swego zawodu, ale stracono wiele dzieciobójczyń, także rekrutujących się ze środowiska nierządnego. A zatem cięższym grzechem i większą przewiną wobec prawa było zlikwidowanie kandydata na chrześcijanina, niż przysporzenie fizjologicznej, odpłatnej uciechy dorosłemu wyznawcy. Ocenę wartości moralnej tego stanu rzeczy zostawiam Państwu, a że jest to problem ponadczasowy, nie liczę na jego rychłe rozstrzygnięcie. Liczę natomiast, że nadchodzące spotkanie z kulturą cielesną i duchową Renesansu w Gdańsku i Europie, będzie także impulsem dla dalszej refleksji nad ludzką kondycją.

                                                                        *

AntoniK

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo