Wilk Miejski Wilk Miejski
129
BLOG

"Leć motylu, leć..." - opowieść inicjacyjna. Fragment rozdziału "Noc", akt II

Wilk Miejski Wilk Miejski Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 0



C.G. Jung, jako psycholog głębi, traktuje egzystencję człowieka jako

specyficzne, alchemiczne Wielkie Dzieło (Opus Magnum)

 i proponuje nam w celu odkrycia Jaźni (Imago Dei)

podróż w głąb nas samych. Aby dotrzeć do Jaźni (serca Pełni,

duchowego centrum) należy przede wszystkim porzucić „ja” świeckie,

rozdęte ego, pochłaniające mentalną energię i zasłaniające krainę Ducha.

Wędrówka ta, w wyniku której indywiduum spotyka na swej twórczej

drodze świat Ducha, jeśli uprawiana bez odpowiedniego przygotowania,

jest wtedy groźna i niebezpieczna, choć fascynująca: „Lecz tak naprawdę duch,

 to straszliwa przygoda,  jest on okrutny, nieubłagany, nieludzki.
[…] To wielki wicher, to wiatr namiętności –

wszystko, czego dotknie, zadrży”.

 

Z C.G. Junga i o jego teorii.



Marcin przed chwilą prześnił sen. Sen, będący początkiem drogi przez labirynt duszy. Nie jest jednak świadom tego, że rozpoczął się w nim mityczny, odwieczny proces narodzin z ducha, który to daje światu ludzi ku chwale życia, a zabiera z dwunożnego stada bezwolne egzemplarze na pohybel głupocie. Więc zanurzony w mroku, z wygaszonym poważnym urazem mózgu aparatem percepcji, pławił się w sobie i żeglował ku nowym, symbolicznym wskazaniom, furtkom do nowego wymiaru życia, remediom przeciw lękom, obsesjom i schematom myślenia. Dojrzewał...

I właśnie dlatego wpłynął miękko w scenerię nowego snu. Z ciemnej otchłani nicości wynurzył się nagle na brukowanym chodniku prowadzącym ku bramie cmentarnej. Nie zdziwiło go to wcale. Było czymś oczywistym. Przyszedł tu w jakimś celu. Dobrze o tym wiedział, choć w głowie nie miał jasnego obrazu. Cmentarz to nie tylko terytorium śmierci, lecz także granica światów: podziemnego świata duchów, duchów przodków, tych archaicznych i tych świeżej daty, oraz żywych. Wiedział zatem podskórnie, że w tym miejscu niezwykłym wydarzy się coś ważnego, coś co jest mu pisane. Kiedy więc przekroczył cmentarną bramę zaczął spokojnie śledzić dostojny i posępny pejzaż. Nie musiał długo czekać. Samym środkiem cmentarnej alei, porośniętej wiekowymi lipami, szedł ku niemu wilk. Nie przestraszyło go to ani trochę, lecz wywołało natężone napięcie uwagi. Szedł też ku niemu. Kiedy się spotkali wilk stanął wpatrzony w Marcina i zdawał się bezgłośnie, wymownym spojrzeniem, prosić o pomoc…

Chłopak pojął to w lot i zaczął dokładnie przyglądać się wilkowi. To, co zobaczył zdziwiło go, wręcz nim wstrząsnęło. Brzuch wilka tworzył przezroczysty pęcherz, lub kryształowa kula, we wnętrzu której siedział w kucki mały człowieczek. Przyjrzał się mu dokładnie. Był miniaturowym, dorosłym mężczyzną, o mocarnym ciele porośniętym gęstym, rudym włosem. Sprawiał wrażenie uśpionego. Marcin poczuł, że trzeba go wyzwolić z tej zwierzęcej pułapki i dać szansę ludzkiego życia. Spostrzegł natychmiast, że trzyma w ręku nóż i bez zastanowienia pchnął nim w przezroczysty brzuch wilczy. Brzuch otworzył się szeroko, a człowieczek porośnięty rudą sierścią został wypchnięty strumieniem wód płodowych i potoczył się po ziemi. Natychmiast zerwał się na równe nogi, otrząsnął i zaczął w przerażającym tempie rosnąć. Kiedy osiągnął gigantyczne, sięgające koron drzew rozmiary, wpadł w straszliwą furię. Zaczął ryczeć, wyrywać z korzeniami drzewa i tupać z taką mocą, że ziemia się trzęsła. Marcina ogarnął agonalny lęk. To był już koniec. Wyzwolona przez niego z wilczych trzewi ludzka bestia za chwilę wdepcze go w ziemię. Lecz gdy w trwodze śledził szamotaninę olbrzyma stwierdził z ulgą, że straszliwe monstrum go nie dostrzega, a jego gniew jest tępy i bezkierunkowy. Pozostał, więc na miejscu i śledził rozwój wypadków. I dobrze uczynił.

Po chwili z tej samej ciemnej perspektywy alei wynurzyła się wielka postać. Była to gigantyczna kobieta, której ciało było kryształowe, o barwie zielonkawej, a oczy przerażająco białe. Kryształowa olbrzymka podeszła do włochatego giganta i spojrzała na niego białymi oczyma. Rudy demon zamarł z trwogi, lecz zaraz otworzył paszczę i buchnął z niej jęzorem ognia w stronę kryształowej Harpii. Lecz ta rozwarła też swą paszczę, a była ona tak wielka, jak brama zamczyska i wchłonęła jak piórko kudłate monstrum. Kiedy kryształowa paszcza się zawarła przezroczyste ciało żeńskiego demona wypełniła czerwona, ognista łuna. Żar potężniał i po chwili kryształowe cielsko przemieniło się w tęczowy obłok. Świetlistość obłoku malała, a rozmiary kurczyły. Po chwili był już tylko tworem o kształcie jaja, pulsującym żółtawą barwą, we wnętrzu którego Marcin zaczął dostrzegać białe, skłębione kształty ludzkich ciał. Kiedy widmowe jajo zniknęło pozostali już tylko narodzeni z wojny potężnych żywiołów zupełnie nadzy, białoskórzy ludzie, mężczyzna i kobieta. Stali pod wielkim drzewem. Ale nie była to cmentarna lipa, lecz niezwykła jabłoń. Jej owoce były złote. Lecz najbardziej zdziwiło Marcina, że podstawa drzewa zakorzeniona była w przezroczystej, kryształowej, plazmatycznej glebie, a wśród potężnych korzeni wiły się smoki, jaszczury, monstrualne węże, bazyliszki, zwijały się obleśnie gigantyczne dżdżownice i rude wije. Ale para stojąca pod drzewem zdawała się nie dostrzegać tej orgii ohydy odprawianej w dolnym, chtonicznym świecie, bowiem oni przeszli już przez piekło...

Byli, jakby błogo uśpieni i w tym radosnym, półświadomym transie, kobieta zerwała złote jabłko i zanurzywszy w nim zęby podała następnie mężczyźnie. A kiedy i on połknął kęs jabłka przezroczysty, zapełniony żywiołem pierwotnego zła fundament zakorzenienia drzewa stał się nieprzenikniony i trwały, a pień i koronę drzewa otoczyła biała poświata. I wstąpili weń przebudzeni i napełnieni wiedzą, choć w odmiennych naczyniach ciał ową wiedzę przechowujący, owi ludzie rozdarci, lecz poznający właśnie remedium przeciw tej niedoli, przeciw dyktatowi Diabolos. A owa wiedza jaśniejąca na ich twarzach brzmiała: Chociaż przeciwni sobie i odmienni, jesteśmy jedno, a nasz podział jest polem napięcia, energią Świata dążącego do Jedności. Czytał to Marcin z ich promiennych twarzy, a oni przystąpili do siebie i spletli się w miłosnym uścisku. I dostrzegł wtedy Marcin, że mężczyzna ma jego twarz, lecz twarzy kobiety nie dostrzegł. Podbiegł więc do świetlistej pary, aby rozpoznać Imię kobiety, lecz oni zaczęli odpływać od niego, a on biegł zawzięcie, a serce jego rozrywała wielka tęsknota, przemożne pragnienie poznania Imienia swej kobiety. I biegł tak wieczność, aż rozwiał się w szarą mgłę, a potem zapadł w bezkresną czerń...

Zaś na on czas na twarzy nieprzytomnego chłopca pojawiło się stężałe cierpienie, maska niespełnienia. Straszliwa i pełna ukrytych znaczeń, wręcz elektryzujących drogowskazów, symbolika senna była przed nim jeszcze zakryta, nie spotkała się z owym ożywczym, budzącym rozbłysk zrozumienia reflektorem czujnej świadomości, nie dotknął Pełni Zrozumienia. Ciążyła mu ta niewiedza na granicy światów, stała okoniem w rejsie ku zrozumieniu, niczym mroczny i pozbawiony sensu symboliczny bełkot współczesnej sztuki, o którym brat mówił mu często, że to pajęczyna zeszmaconej, ogłupiałej formy, która oplotła na polecenie "uczonych w piśmie" krytyków wszelkie prężne i dynamiczne symbole objawiające sens, trampoliny jasności i świętości twórczego przekazu. Mówił, że śmierć sztuki, to straszniejszy przypadek od śmierci boga, bowiem tylko sztuka, wielka sztuka, to erupcja archetypicznych symboli, panorama dojrzewania do krystalizacji wiedzy radosnej, dotykającej potężnych, prężących się i przelewających, niepoliczonych i różnoimiennych kształtów Absolutu...

 

Zapiski Maurycego. Avida Dolars

 

Jaka jest kondycja współczesnej sztuki? Czy jest wyrazem duchowych poszukiwań, gwałtownych erupcji zbiorowej podświadomości i jej symbolicznych manifestacji, które uderzają odbiorcę atmosferą “misterium fascynacji i grozy”? Czy zatem sztuka nosi jeszcze w sobie charyzmę rytu sakralnego, czy jest kalkulatywnym i małostkowym grzebaniem się w intelektualnym bełkocie zwanym modami kulturowymi? Z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć można, że wszystkie jej wątki noszące znamiona duchowej przygody, lub rebelianctwa przeciw martwocie i kołtuństwu preparowanej kultury powoli wygasają, a tryumfuje pustka i śmietnik przybrane w pretensjonalną, lub banalną formę. Nie spotkasz więc artystów zainicjowanych w arkana wielkiego dzieła życia, lecz jedynie znakomicie oblatanych w żonglerce fantomami kultury masowej i zapobiegliwości o tuszę portfela. Nawet surrealizm, ten świętokradczy zamach na majestat uświęconego fałszu i potęgi głupoty wygasł nie wydawszy potomstwa, lub wyrodził się w zjawisko godne pożałowania i wstydu ojców założycieli.

Wśród malarzy surrealistów Salwador Dali należy do twórców najbardziej znanych, a idea surrealizmu zawdzięcza mu zarówno to co powierzchownie najlepsze, jak i najgorsze. Stało się to za przyczyną tego, iż artysta, jak żaden inny, swe życie utożsamiał z działaniem artystycznym, czyli zatratą granicy między realnością, a fikcją, zaś jego wystąpienia publiczne były programową ekscentrycznością i kabotyństwem. Dali jest znany z wielu spektakularnych, błazeńskich wystąpień, które choć mogą szokować swym ekshibicjonizmem i maniakalną megalomanią, w swym głębszym przesłaniu nie pozbawione są pospolitej troski o przypodobanie się publiczności, co lakonicznie określić można jako działania autoreklamiarskie. Jest więc Dali postacią kontrowersyjną, wręcz programowo bulwersującą, a jego dziełu zarówno odbiorcy, jak i krytycy sztuki przypisują jedni genialność, zaś drudzy pospolite kuglarstwo. Rzecz jasna jest to efektem osobowości i stylu życia malarza. Głębsze treści jego dzieł zawierają piętno dwuznaczności, infantylny brak pewności w stawianiu moralnych i poznawczych akcentów. Miesza się tu powaga i dramatyczność z przekorą i błazeństwem. Większość krytyków sztuki starając się interpretować treściową zawartość obrazów Dalego dostrzega w nich rozbudowany arsenał symboli związanych z obsesją seksualną, a precyzyjnie z kompleksem seksualnej niewydolności, zaś jego programową paranoiczność sprowadzają na grunt narcyzmu i manii wielkości. W istocie Dali wykazuje predylekcję do tematyki seksualnej i zachęca wręcz do interpretacji swej symboliki w duchu psychoanalizy doktora Freuda. Warto zacytować tu komentarz samego Dalego do obrazu pod freudowskim tytułem “Widmo libido” z 1934 roku: “Malując ten obraz miałem na celu znalezienie malarskiego synonimu freudowskiej ikonografii. Obraz przedstawia mnie w wieku 6 lat, trzymającego skamieniały seks i obserwującego niezwykle zastraszający i halucynacyjny kataklizm, lepki i biologiczny idol odwiecznej kobiecości”. W tej wypowiedzi możemy znaleźć klucz do duchowej lichoty twórczości Dalego i jego umysłowej niedojrzałości, która manifestuje się w sztuce, jako terenie odreagowania psychicznych kompleksów. Lecz nie w duchu pokory, z wolą przekroczenia swej niecałkowitości i mentalnego uzależnienia od centrum dyspozycyjnego matki. To właśnie uwikłanie w neurotyczny, destruktywny związek z matką, którego nie przeciął ponadczasowy i niezbędny mężczyźnie rytuał inicjacji w psychiczną dojrzałość, może owocować bufonadą i pretensjami do genialności, budowanymi na osnowie bezradności i zahukania przerośniętego chłopczyka.

Ekscentryczny artysta lubuje się w serwowaniu zaszokowanym odbiorcom zmyślnie preparowanych ekstrawagancji, a styl jego wypowiedzi jest zlepkiem naukowego żargonu i filozoficznej terminologii, okraszonych ekshibicjonistycznymi pikanteriami i symboliką seksualną, nierzadko zespolonymi z emfatycznie wyrażanym wizjonerstwem religijnym. Prócz powierzchownych i mało odkrywczych działań artystycznych na pograniczu kiczu i dobrego smaku, jest też Dali twórcą jednej z metod surrealistycznego malarstwa. Jego idea automatycznego zapisu odnosić się może jedynie do ekspresji obrazowych treści malarskiej wizji, a nie samego sposobu ich utrwalania, który był żmudnym, drobiazgowym i długotrwałym klasycznym działaniem malarskim. W dziedzinie treści może być więc postrzegany jako klasyczny surrealista, zaś formalnie jest konserwatystą i działa z premedytacją, a nie spontanicznie. Aby to potwierdzić oddajmy głos samemu podpalaczowi żyrafy: “zacznijcie malować i rysować tak jak dawni mistrzowie, a potem postępujcie zgodnie z własnym przekonaniem: będziecie zawsze cieszyli się szacunkiem”. A więc klasyczna forma i surrealistyczna treść jest tu figurą retoryczną myślenia epoki, która przecież proponuje nam także narodową formę i socjalistyczną treść.

Wracając do Dalego charakterystyczny dla niego styl można określić jako zręczną mieszaninę epatowania wynaturzonymi zjawiskami pospolitymi, intelektualną hoksztaplerkę, a przede wszystkim biegłości w zaskakiwaniu niespodzianką. Odnajdujemy to we wszystkich sfera twórczości artysty, a więc w malarstwie, pisarstwie, happeningach i produkowanych przez niego “przedmiotach do funkcjonowania symbolicznego”, czyli rzeźbach.

Warto też wspomnieć, aby dopełnić obraz kreatora “trwałości pamięci”, że Dali wraz z Luisem Bunuelem jest twórcą dwóch filmów, dziś uznawanych za arcydzieła surrealistycznego kina. Są to “Pies andaluzyjski” i “Złoty wiek”. Publiczne projekcje “Złotego wieku” spotkały się z gwałtownymi aktami sprzeciwu i agresji ze strony publiczności, która na jednym z pokazów filmowych zdemolowała salę kinową, a także znajdującą się w holu kina wystawę malarstwa surrealistycznego. W swych komentarzach Dali odcina się jednak od wizji Bunuela, którą traktuje jako “błędy i wypaczenia” jego katolickich intencji i fascynacji magią i bufonadą kościelnych hierarchów i ceremonii. Ideowy radykalizmu Dalego, to jego osobisty mit. W odróżnieniu od większości członków grupy Surrealistów Dali był politycznym konserwatystą, a nawet sympatyzował otwarcie z ideologią hitlerowską. Musiał się z tego tłumaczyć przed swymi kolegami, którzy nie byli skłonni wysłuchać jego wykrętnej obrony w “duchu paranoicznym” i wykluczyli go z grupy w 1934 roku.

Dali zerwał ostatecznie z surrealistami i nie brał udziału w ich wspólnych wystawach, zaś podczas wojny wyemigrował “za sławą” do Stanów Zjednoczonych. Tu tworzył na własną rękę i z pobudek czysto ekonomicznych, co w krótkim czasie przyniosło mu dużą sławę i pozycję materialną. Jego twórczość nie ograniczała się wtedy do malarstwa, ale także projektował biżuterię i działał w branży komercyjnej reklamy. Spryt i cynizm Dalego w zdobywaniu pieniędzy na rynku amerykańskim przysporzyły mu w gronie byłych przyjaciół przydomek “Avida Dolars”, czyli chciwy dolarów. Chciwy dolarów, sławy, aury niezwykłości, a przede wszystkim artystycznych parawanów dla swego infantylizmu i strachu przed tajemnicą kobiety, popełniał Dali żałosne niekonsekwencje i zdrady artystycznych pryncypiów nie godne twórcy wielkiego formatu.

Wspomnieć więc wypada, iż w latach 5O-tych Dali przeżył okres fascynacji religijnej, choć nikt jednoznacznie nie rozstrzygnie, czy głębokiej pasji, czy powierzchownej egzaltacji. Bez ryzyka można określić ten zwrot ideowy jako strach małego chłopczyka, z którym się nigdy mentalnie nie rozstał, przed gniewem srogiego ojca zainstalowanego w metafizycznych niebiosach, lecz bacznie obserwującego niegrzeczne poczynania synka. A jeśli tak w istocie nie było, to po okresie jałowej szamotaniny pod sztandarem “przewartościowania wszystkich wartości” powrócił po prostu trapiony poczuciem bezsensu na podwórko ongiś kontestowanego porządku. Zaowocowało to obrazami o treści religijnej, jak choćby “Ostatnią wieczerzą”, czy “Chrystusem kosmicznym”. To malarstwo nie miało nic wspólnego z surrealizmem. Miało jednak wiele wspólnego ze sprawnie “wylizanym” kiczem.

W życiu Salvadora Dali niezwykłą rolę odegrała jego wieloletnia żona - Gala. To ona był mu muzą inspirującą do wzlotów twórczych i agentem, a także kobietą przewrotną i perfidną, zadającą infantylnemu dziwakowi dotkliwe cierpienia psychiczne. Bezwolnie uzależniony od swej “mamusi o rozszerzonych kompetencjach”, a więc serwującej także uciechy erotyczne, budował swą prywatność jako ołtarz twórczego cierpienia, lecz de facto śmieszności. A to, że przy okazji był pederastą, tylko potwierdza jego sylwetkę człowieka niedojrzałego, który z powodu chorej miłości do mamusi wielbi jej świętą niepokalaność, jej groźną, niepojętą naturę “pani życia”, a więc radosne, infantylne uciechy seksualne przeżywa w formie “kakaowego” spełnienia w towarzystwie kompanów o mentalnościach chłopców z piaskownicy. Zapewne jednak owa praktyka nie jest źródłem chwały dla podstarzałego lowelasa, a więc także przyczyną zgryzot. Ale jak wielu artystów Dali traktował swe duchowe udręki jako znamiona wielkości i niezwykłości. Brak świadomości realnej kondycji życiowej jest wielce charakterystyczną cechą megalomanów.

Trudno jednoznacznie ocenić wkład Dalego w dorobek malarstwa XX-wieku. Bo przecież ów dorobek z nielicznymi wyjątkami jest mizerny, zaś ostateczna utrata przez sztukę wymiaru sakralnego i stoczenie się jej w obszar plastikowej kultury masowej, może postawić go w przysłowiowej roli “raka na bezrybiu”. Bez zastrzeżeń można też nazwać go “enfant terrible” sztuki europejskiej, który nie wniósł wielu wartości ponadczasowych, ale narobił wiele hałasu i skandalu, dających mu przepustkę do sławy. Kiedy sztuka traci swą rangę doświadczenia metafizycznego, zjawisko “wiele hałasu o nic” jest jedyną jej formą obecności w kulturze. Tylko ile jest warta taka kultura? Jest gówno warta i adresowana do gównianego człowieka. Prawdziwe doświadczenie duchowe nie jest możliwe w owym społecznym wychodku, ani w instytucjonalnej świątyni religijnej, ani też w “świątyni sztuki” ulepionej z plastikowego banału. A więc gdzie? Oto jest pytanie godne postawienia, miast żonglerki czczymi odpowiedziami. Tak więc jeśli przyszło ci żyć w świecie pomieszanych wartości i spreparowanej bredni, która stawia zaporę pomiędzy ludzkim umysłem, a faktami rzeczywistości, pomiędzy głęboką potrzebą, a modą, to opuść ten wychodek i odetchnij wolnością...

 

Komentarz Olgierda

 

- Czy lubisz, Marcinie, oglądać obrazy dziadka Wiktora? - zapytał Olgierd przeczytawszy fragment zapisków Maurycego - jeśli tak, to odnajdujesz w nich na pewno wszystko to, czego brak w skapcaniałej, ciotowatej sztuce naszych czasów. Bo jest ona przecież nie poszukiwaniem Anima Mundi, tylko metaforyczną recenzją wiedzy z drugiej, przeważnie krytycznoartowskiej proweniencji, ręki. Więc jeśli tak jest, to po co wypisywać napuszone tyrady, w sidła semantyki chwytać Sacrum, a to ptak nieuchwytny. Zatem po co zlizywać farbę fałszywych pouczeń, kiedy czynić trzeba rzeczy sensowne, kiedy można spojrzeć na dzieło, które mówi pozasłownie, że w tobie jest klucz do świata, więc złą inwestycją życiowej energii jest wojowanie ze światem, zamiast uważnego samopoznania. Czy zgadzasz się z tym?

- Oczywiście, wujku, choć uważam, że Maurycy właśnie w ten sposób walczył tylko ze sobą. Zapewne odczuwał splugawienie swej duszy brudem świata i śmieciem akademickiej sztuki, którą przecież studiował - Marcin dyplomatycznie starał się bronić poglądów brata - zbyt boleśnie odczuwał to, że “jest z tego świata”, by ze spokojem podążać własną ścieżką. Według mnie on właśnie w ten sposób starał się przeciąć pępowinę łączącą go z ideologicznie, lub merkantylnie ulepioną rzeczywistością. A że nie udało mu się to do końca, świadczy chociaż to, że nie przyniósł nigdy do domu żadnego swego obrazu. Wszystko trzymał w szkolnej pracowni twierdząc, że są to chybione bździny. Na pewno śmieszył go i zniesmaczał Dali, ale też sam czuł się człowiekiem uwikłanym, a nie wolnym duchem. Minęło parę miesięcy od jego śmierci i powoli zaczynam rozumieć jego dramat. Był człowiekiem teoretycznym, a choć prawym, to żyjącym tylko w słowie. On głosił mądrość, lecz nie umiał żyć mądrością. Tak to widzę.

- Znakomicie, Marcinie, widzę, że jeśli chodzi o wtajemniczenie w arkana życia, to prześcignąłeś już brata, bo nie zamulałeś sobie głowy wiedzą książkową, tylko obserwowałeś świat, nawet przez dziurkę od klucza, prawda? - zakończył z uśmiechem Olgierd.

- Prawda, prawda, wujku, tylko Maurycy pozostanie na zawsze mym mistrzem, tym, który dawał mi dobre impulsy. On wiedział jak żyć, tylko sam nie potrafił użyć tej wiedzy. W jego duszy tkwił jakiś kolec, jakiś brudny stygmat, który nie pozwalał mu pokochać życia i zanurzyć się w nim na oślep, bez kalkulacji. To była jego złowroga tajemnica, której nikt nie odkryje - Marcin spoważniał i zamilkł.

- Nie turbuj się chłopie, a tylko ciesz się, że jako uczeń przerosłeś mistrza, a jako człowiek wolny jesteś od wirusa samozagłady. Bo są tacy, którzy wiedzy używają jako trampoliny, która wyrzuca ich w zimno i pustkę świata osobnego, bez karmiących duszę żywych związków z ludźmi. A tam spotykają śmierć, w której się zakochują i nie widzą już innej Pani przed nią. Tak bywa mój basałyku - podsumował  złowieszczo Olgierd.

- Tak, czuję to wujku i dlatego jestem tu, z tobą i nie uprawiam samotnych, jałowych dywagacji - odpowiedział pogodnie Marcin.

- I on też z nami jest - Olgierd wskazał na płótno wiszące na ścianie. A przedstawiało ono kobietę i mężczyznę stojących nago na piasku bezkresnej pustyni. Na ich twarzach malowała się spokojna radość, a głowy łączył łuk tęczy. Zaś u ich stóp leżało szklane jabłko, w którego wnętrzu zastygł tęczowy embrion smoka - Wiktor jest też z nami, bo to właśnie twój dziadek nauczył mnie najwięcej, choć wypowiedział tak niewiele słów. Za to mówi stale z tego obrazu.

- Tak, tu jest najbliżej nas, choć wcale się nie narzuca - odpowiedział Marcin.

- Słusznie zauważyłeś, chłopcze, że nie narzuca się i nie wysila także, a jedynie wydobywa z pramacierzy ludzkiego umysłu wizje mityczne, wielkie symbole i motywy archetypiczne, wstrząsająco objawiające i organizujące ludzkie życie. Kto nie zdobędzie się na ten akt heroiczny, aby zejść do piekieł po wiedzę, temu życie puste i nudne, a bezpieczne ułoży wedle papierowego schematu państwo, kościół i banał społecznego grajdoła. A więc propozycją dla człowieka jest: wielkość albo marność, a trzecie wyjście znaleźć można jedynie w klatce psychiatryka, w pajęczynie szaleństwa, w czarnej nocy zgaszonej, wypatroszonej puginałem terroru kłamliwej iluzji, zmąconej świadomości, lub nabyć w tempie ekspresowym bilet do piachu, ot co!

 

Kiedy Marcin balansował w szpitalnym łóżku na granicy światów, jego ojciec stał na balkonie i chłodził rozpaloną twarz ożywczym podmuchem letniej nocy. Nad jego dudniącą wzburzonymi myślami głową wisiała wspaniała, mistyczna latarnia pełni księżyca. Od lat śledził wytrwale metamorfozy Luny, a cykl narodzin i śmierci ziemskiego satelity był kosmicznym rytem sakralnym, który budził w jego duszy podniosły i radosny nastrój uczestnictwa w wielkim spektaklu tajemnicy istnienia. Tajemnicy, którą warto dotykać kluczem symbolu, zdejmując z niej łupiny zasłon. Są lepsze i gorsze klucze do owego Opus Magnum, lecz w każdej rzeczy, w każdym słowie i czynie, każdym zaniechaniu i skłamanym uczuciu, każdym mozolnym przekraczaniu chińskiego muru głupoty, czuć ślady jej obecności, znaki dane dla wzmożonego szukania nikłych tropów jej obecności w jałowym prochu ziemi, lub parszywym bruku ulicy. Bo jej jest królestwo po drugiej stronie zwierciadła. Królestwo nie z tego świata. I jeśli patrząc na oblicze świata znajdujesz tylko siebie, uwikłanego w miliony ról i martwych masek, to jesteś daleko od Źródła. Lecz jeśli masz świadomość zasłony, poczucie wielkiej fasady kryjącej zachwycający błysk świętego paradoksu jedności przeciwieństw, białego korzenia wielości barw, to jesteś już owcą oddzieloną od kozłów, wędrowcem ostatniego korytarza labiryntu. I choć to wszystko takie śmieszne i słownie nieporadne, to jednak warto szukać Bezimiennego po omacku, niż znajdować w pełnym świetle złocone gówno...

Tak często myślał ojciec Marcina, a jego wewnętrzny niepokój, milczące niepogodzenie z losem, stale intrygowało syna i podsycało młodzieńczą dociekliwość. Ale czy umiał  rozmawiać z synem? Czy potrafił wylewać oliwę dojrzałej mądrości na wzburzony ocean młodzieńczego niedoświadczenia i wątpliwości? Myślał długo, że tak, ale teraz, kiedy chłopak walczył samotnie w szpitalnej izolatce o życie, naszły go wątpliwości. Czy to nie on podciął wątłą gałąź synowskiego zakotwiczenia w tym bezkonkurencyjnie najlepszym ze światów?

Stał w nadrannym, blednącym mroku nocy i śledził srebrzyste oko ciemnego boga. Gonitwa myśli powoli słabła, a jej miejsce zajmowało łagodne pogodzenie z niepojętym bezmiarem życia, w którym wszystkie poruszenia i zgrzyty pomyłek są wkomponowane w wielką Harmonię, której działanie jest powszechną koniecznością niezliczonych przypadków. Choć do końca nie wiadomo jak jest z tą harmonią, która może być przecież swojsko brzmiącym akordeonem, lub pompatycznie grzmiącym helikonem. I stał tak zatraciwszy poczucie czasu, bo w umyśle jego zagościła spokojna, z sobą tożsama bezosobistość. A srebrna kropla boskiego światła bladła i bladła, aż stała się białym, wyzutym z sakralnej mocy, dekoracyjnym guzikiem na błękitnej materii nieba poranka. Lecz wtedy zza horyzontu, ciągnąc od wschodu i zaciemniając tarczę płomiennego Heliosa, objawiła się chmura burzowa. Rosła powoli, lecz wiadomym było, że weźmie w posiadanie całe niebo. I wkrótce dał się słyszeć daleki, stłumiony pomruk gromu. Ten odgłos niebieskiej artylerii, która zaczynała wstrzeliwać się w ożywioną krzątaninę zbudzonej porankiem natury, poruszył ojcem i przywołał go do rzeczywistości. Błyskawicznie przypomniał sobie, że noc spędził na wielkim egzorcyzmowaniu niepokoju i tak daleko odpędził od siebie owego złego ducha, iż pełen pogodnego i krzepkiego zapału powrócił do rodzinnego ogródka trosk i zgryzot. Za chwilę wejdzie na dobre w pokrowiec swej zawodowej roli i z mądrą miną będzie fikał kozły absurdu w jarmarcznej tancbudzie społecznego życia, ujętego w żelazne karby papierowej doktryny i dyscypliny pracy. Za moment też zanurzy się w letnim i mętnym brodziku rodzinnego życia. Ale niech szumi wielki ocean głupoty, niech szczerzy tekturowe zęby codzienna, senna rutyna, jeśli w zacisznym porcie przytomnego umysłu kołysze się śmigła łódź rozumu. Każdy człowiek ma prawo do zbawienia. Zbawienia od piekła tego świata przez mękę bycia rozumnym, czyli innym od stada dwunożnych baranów. Bo cóż można uczynić więcej?

Zapewne nic więcej, bo przecież nie przewróci tej tandetnej, lecz okrutnej szopki proletariackiego raju, z dyrektorem wypchanym trocinami marksistowskimi. Nie zwali, niczym Samson, kolumnady wrażej świątyni, by w jej gruzach pogrzebać siebie i śmiertelnego wroga. Nie jest przecież mężem opatrznościowym, lecz mężem żony, ojcem dzieci i magistrem architektury. Nie zdmuchnie też rodzinnego domku z kart, tej swojskiej i banalnej scenerii ludzkiego żywota, lecz de facto piekielnej ośmiornicy wysysającej twórczą energię i radość życia. Nie dokona więc rewolucji społecznej w mikro i makroskali, lecz może przecież zrobić coś więcej, niż jego sąsiedzi, szarzy i wypluci robotnicy fabryczni, demiurgowie rodzinnego piekła i pijani w sztok życiowi frustraci. Może być przecież ten sam, człowiek z krwi i kości, członek rodziny człowieczej, lecz nie taki sam, nie tępy cham, bezwolny okadzacz ołtarza głupoty, wściekły pies w policyjnym kagańcu i na ideologicznej smyczy. To właśnie mógł uczynić – nie być członkiem bydlęcego stada, które kopiąc się i kąsając zmierza w otumanieniu ku estetycznie wykafelkowanej, cywilizowanej rzeźni. Ale właśnie to nie było tak łatwe, jak tradycyjne bycie świętym pustelnikiem, oddalonym od diabelskiego młyna świata, szczęśliwym dezerterem schowanym pod duchowną sukienką, lub alienusem ubranym w skafander choroby umysłowej i żeglującym przez kosmos swego szaleństwa. Więc wybrał kamienistą ścieżkę banalnego, znormalizowanego życia, nie rezygnując jednak z duchowego mozołu poszukiwania perły rozumu w zwałach iluzji i potworności. To było jego Tao, ścieżka losu nie wyróżniona dystynkcją samotnej odrębności. Był uwikłany. Uwikłany w galerę prokreacji i troski o bezpieczne i beztroskie wzrastanie dzieci, a także w kierat zawodowego obowiązku. Uwikłał się w to nie z wielkiej miłości, lecz z odruchu małodusznej litości, uczucia nieszlachetnego i zawsze stymulowanego poczuciem winy. Bo litość, to przymus bycia dobrym, a nie zdrowe współczucie, które daje tyle, ile może, bez posępnego i natrętnego poświęcania siebie, po to tylko aby napaść swoje Ego, demona głodnego, by czuć się fałszywie lepszym...

                                                                 *

                                                                                                            Antoni Kozłowski

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura