Wilk Miejski Wilk Miejski
187
BLOG

Zwycięzca krwawą ma rację

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 2

Siedział na drewnianej platformie i patrzył czujnie na odległe morze. Z wysokości wzgórza mógł dostrzec także okoliczne wioski, snujące się dymy, stada bydła i świń sennie krzątające się po łąkach, toczące się w tumanach kurzu wozy. Lecz ów monotonny rytuał codzienności nie zaprzątał jego uwagi. Od jego młodych, bystrych oczu zależało, czy trwać będzie on nadal, czy zamieni się nieoczekiwanie w piekło krwi i ognia. Wiedział, że w przeszłości przybyli tu morzem rogaci wojownicy, by pozostawić po sobie popiół i użyźnioną krwią ziemię, na której wyrósł młody las. Jego ojciec przyłożył ostrze siekiery do pnia drzewa wyrosłego na pogorzelisku. Uczyniło to wielu krępych mężczyzn o lnianych włosach i jasnych, smutnych oczach. Ich kobiety piekły na gorących kamieniach podpłomyki i oczekiwały uścisku ich żylastych ramion. Patrzyły trwożnie w niebo i ufnie w ich oczy, gdzie radość istnienia tonęła w przeczuciu bolesnej nietrwałości życia...

Sięgnął po dzban z wodą. Pił łapczywie. Dzień kończył swój pracowity obrządek. Czerwona kula słońca dotknęła horyzontu. Pomyślał, że wkrótce zakończy swój nudny i wyczerpujący dzień strażnika, opiekuna pomyślności i spokoju swych pozostawionych na dole sióstr i braci. Musnął go chłodny powiew i nagłe uczucie tęsknoty do żony i synka, do ludzkiego ciepła i radości wypełniających mrówczą ruchliwością dolinę. I właśnie wtedy dostrzegł na horyzoncie, tam gdzie niebo dotyka morza i zdaje się kończyć świat, małe punkciki. Słońce już zaszło, lecz siedział nadal i patrzył z napięciem i trwogą. Widział już czarne wrzeciona łodzi, nad którymi wzdymały się czerwone, jak krew żagle...

Zerwał się na nogi i przyłożył do ust róg. Zadął na trwogę. Odpowiedzieli mu rozlokowani niżej strażnicy. W wioskach zaczął się gorączkowy ruch. Stada bydła i ludzkie gromady wyległy na drogę wiodącą na wzgórze. Rozwarto dębowe podwoje. Przerażony tłum wylewał się do wnętrza grodziska. Zrobił swoje, więc zeskoczył z rusztowania. Zacisnął rękę na rękojeści miecza. Poczuł zimną twardość żelaza. Krew waliła mu w skroniach. Od morza wiał lodowaty wiatr śmierci, choć świat otulał ciepły mrok letniej nocy...

Sambor przeciskał się przez ludzką ciżbę wypełniającą kurzem i zgiełkiem obszerne klepisko otoczone ziemnymi wałami. Szukał gorączkowo żony i małego synka, których zapewne przyniosła tu fala ludzkiej trwogi W czasie daremnych poszukiwań dowiedział się od przerażonego sąsiada, że jego kobieta, Ida, nagle zaniemogła i wraz z chłopczykiem pozostała w chacie na pastwę nadciągających grabieżców. Poczuł bezsilny gniew, rozrywający szponami miechy płuc i eksplodujący zwierzęcym rykiem dobywającym się z gardzieli. Biegł jak szaleniec roztrącając ludzką i bydlęcą tłuszczę.

Wartownicy ryglowali właśnie dębowe wrota, kiedy Sambor dobiegł do bramy. Nie zastanawiając się powalił paroma ciosami pięści przerażonych i ogłupiałych mężczyzn, kopnął wrota, które rozwarły się nieco i pomknął w zapamiętaniu ku wiosce. W grodzisku panował nieopisany tumult, więc całe wydarzenie uszło ludzkiej uwadze, nie licząc wartowników, którzy z furią ciskali przekleństwa za znikającym w kurzu i mroku obłąkanym napastnikiem. Brama zatrzasnęła się ponownie, a ciężkie rygle opieczętowały z hałasem modlitwę nadziei, wznoszoną ku mrocznemu niebu przez bezradnych uciekinierów.

Dobiegł do wioski i uderzyło go milczenie i nieprzenikniona ciemność panujące w opustoszałym siedlisku ludzkim. Nawet psy umknęły wraz z właścicielami na Wzgórze Schronienia. Kiedy po omacku przekraczał próg swej chaty posłyszał cichy płacz chłopca. W mrocznym wnętrzu nastąpił na psa, który ze skowytem poderwał się z polepy, gdzie zalegał u stóp legowiska. Ida wraz z synkiem leżała przykryta płachtą żubrzej skóry. Chłopczyk tulił się przerażony do rozgorączkowanej i półprzytomnej matki. Sambor uniósł głowę Idy i zaczął żarliwie całować. Chłopczyk wtulił się ze szlochem w jego mocarne ramię. Kobieta oddychała ciężko i była rozpalona gorączką, lecz czując bliskość swojego wiernego opiekuna z trudnością wycedziła słowa:

- Brzuch płonie mi ogniem. Tracę zmysły i zemrę pewnie. Ratuj dziecko przed pogromem, a mnie zostaw. Taki nasz los! – i głowa Idy opadła bezwładnie na futrzane legowisko.

Sambor zerwał się gwałtownie na nogi. Trzeba było działać! Zmacał krzesiwo i hubę, leżące obok paleniska i rozniecił ogień. Płomień strzelił jasno po suchym chruście i rozświetlił wnętrze chaty. Przez moment stał w bezruchu gorączkowo myśląc, co uczynić, aby zapobiec nieuchronnej tragedii. Podszedł do glinianego dzbana stojącego w kącie chaty. Tak, to będzie jedyna obrona, jedyna droga ocalenia, źródło wiedzy ukrytej i tajemnej mocy, co wyzwoloną z człowieka energią może bieg rzeczy świata zmienić. Dziady i ojce jego plemiennej społeczności od wieków cenili świętą moc mieszkającą w czerwonym, nakrapianym grzybie, którego nazywali pomuchlem lub amatem, a który dawał moce nadprzyrodzone zmysłom, otwierał przed oczyma światy nieznane, bestie i demony pozwalał okiełznąć i poznać odwieczne prawa kosmicznej ceremonii narodzin i śmierci światów, gwiazd, robaków, lisów, motyli, planet i ludzi... Wiedział też, że szamani strzegli tajemnicy używania tej świętej rośliny, bo dawała ona władzę nad ludem ciemnym, pomagała przejrzeć sprawy przyszłe, pogodę odgadnąć w czas żniw, klęski powodzi i gradobicia przewidzieć, naloty chmur szarańczy i niewidzialnej, a śmiertelnie niebezpiecznej zarazy w czas rozpoznać i ustrzec się przed jej kosą, w przeźroczu powietrza tajnie wiszącą, a bezlitośnie tnącą. Ale jego ojciec był przez lata pomocnikiem znachora, kształcił się na wiejskiego uzdrawiacza, ale najazd hordy wikingów z dalekiej wyspy, co się Rugią zwała, zabrał go ze świata żywych.

Ale Sambor przy ojcu arkana uzdrowicielskie i tajemnie dobywanie mocy z człowieczego umysłu poznał i wiedział, że grzyb z czerwonym kapeluszem, zrywany jesienią w brzezinach, suszony na słońcu i pity w wywarze lub z dymem wdychany, otwiera bramy poznania, prowadzi do światów podziemnych i niebieskich, do przewodników dusz i demonów zatraty, do wiedzy o tym wszystkim, co życiem człowieczym steruje i ku dobremu lub złemu wiedzie. Wielu nie wraca z takich wędrówek, lub wróciwszy mętnym wzrokiem na świat spogląda i w apatii lub szaleństwie dożywa dni swoich, wyrzuconych poza nawias rodziny człowieczej. Ale kto wie, czego chce, czuje, że spotkanie z wiedzą wymaga ryzyka, nie zna też lęku i walczy o dobro ponadosobiste, zawsze wychodzi z tych wędrówek po zaświatach zwycięski i wiedzą nadludzką obdarzony, a wtajemniczony w arkana życia dobro może czynić i złu tamę postawić, a nade wszystko klan swój obronić...

Sambor wyjął z dzbana garść suszonych, jasnobrązowych, wyglądających jak ścinki kory, suszek grzybowych i rzuciwszy je w ogień pochylił się nad kłębem dymu, który gęsty, duszny i cuchnący otoczył jego głowę obłokiem porywającym duszę ze świata troski i codziennych znojów. Stał tak przez chwilę, a może wieczność, a że myśli rozproszył, nie wiedział już, gdzie i po co los go pogania. Nagle poczuł, że otaczający go świat rozpływa się. Doznał ulgi i wypełnił go spokój.

Leciał bezszelestnie przez żółtawy bezkres i ogarniała go wielka spokój i ukojenie. Do czasu jednak. Po chwili przestrzeń zaczęła się przejaśniać i dostrzegł w dole ogromne rzesze ludzkie płynące drogami przez śnieżne przestrzenie. Widział wyraźnie przerażone, rozgorączkowane twarze. Objuczone wozy konne i dziwne, samojezdne, dymiące pojazdy. Na poboczach dróg dostrzegł zastygłe w bezruchu ogromne cielska nieznanych mu żelaznych machin. Widział też unoszące się w powietrzu stalowe ptaki, zrzucające potworne jaja, które eksplodowały ogniem i dymem, rozrywając na strzępy ludzką gromadę. Dostrzegł też ogromny, przedziwnie zabudowany gród, przykryty czapą dymu, pod którą pięły się ku górze jęzory ognia. Widział wokół ziejące ogniem rury stojące na ziemi lub toczące się na żelaznych żukach. Patrzył i czuł całą swą istnością straszliwy strach, odwieczną, demoniczną grozę wypełzające z ludzkiej duszy i zmieniającą świat w płonący stos okrutnej ofiary. Pozzuł nagle, że jego czas braterstwa z Naturą, zmieni się w czas wydziedziczenia...

Ciałem Sambora wstrząsnął nagły spazm i poczuł, jak przez mroczny tunel opada w dół. Ocknął się krzycząc i wymachując rękoma przed płonącym na polepie chaty ogniskiem. Ida uniosła się z leża i w przerażeniu wpatrywała się w niepojęty taniec swego męża. A ten, z szeroko rozwartymi oczami śledził mroczny pejzaż swego przyrodzonego świata i wiedział już, że w wyprawie po wiedzę trafił w zły tunel pozaziemskiej krainy, w złą przestrzeń kołowrotu zdarzeń, zapewne w przyszłość, w czekający jego świat koszmar wojny i zagłady. A on musiał pracować z mocami podziemi, duchami przodków i strażnikami ich obecnego świata, bogami ziemi i nieba, siłami kosmosu, co ludzkie postacie przybrawszy i mową człowieczą władając mogli wlać światło wiedzy w duszę śmiałka, który w tajemną Księgą Życia zaglądać miał czelność i los wyzywać na pojedynek. Wiedział, już, że nie będzie tak łatwo z losem brać się za bary i ze śmiercią twarzą w twarz stanąwszy dać jej odpór skuteczny...

- Umykaj zaraz z dzieckiem, bo złe moce zabiorą ci duszę i zemrzesz bezwolny wraz z nami, rozsiekany przez rogatych żeglarzy. Zmiłuj się nad dzieckiem, jeśli mnie nie możesz ocalić - załkała cicho konająca Ida.

Przytomny i dziwnie silny wysłuchał Sambor lamentu swej kobiety. Czuł w swej głowie jasność i moc, czuł nadchodzący lot w krainę duchów, gdzie dana mu będzie wiedza, co ma czynić, aby rodzinę i wioskową społeczność ocalić. Bez słowa zebrał z kamiennego blatu kilka podpłomyków i dzban z wodą. Podszedł do legowiska i zapytał leżącą Idę, czy może wstać i schronić się wraz z nim i synkiem w pobliskim lesie. Patrzył na nią wielkimi oczyma pełnymi miłości i mocy.

- Nie wstanę, bo życie ze mnie uchodzi i czuję, że to czas mego odejścia. Zabierz tylko chłopca, mnie ostaw, wkrótce ducha wyzionę – mówiła Ida, patrząc przenikliwie i z wielką determinacją na Sambora.

Postawił dzban i podpłomyki na ziemi. Klęknął przy legowisku i położył ręce na rozpalonym brzuchu kobiety. Zamknął oczy i zaczął śpiewać pieśń, którą usłyszał kiedyś w sobie, gdy leżał samotnie pod zwalistym dębem - opiekunem. Wiedział, że to miejsce święte, a święte miejsce daje wgląd w sprawy tajne dla zjadaczy pdpłomyków i rzepy, dla owych mrówek ciągnących na dwóch nogach sochę za wołem. Wiedział, bowiem, że kto z kim przestaje, takim się staje...

Świat znowu odpłynął w niebyt, a Sambor zobaczył teraz siebie stającego pod olbrzymim dębem rosnącym samotnie na ukwieconej łące. Stał pod dębem i prowadził niemą rozmowę z niezwykłą postacią. Była to istota na pierwszy rzut oka przerażająca, lecz Sambor odczuwał głęboki spokój i synowską ufność. Potężny, trzymetrowy, rogaty i pokryty rudawym runem włosów mężczyzna stał przed nim na capich nogach. W ręku trzymał siringę, przedmiot podobny do schodkowej palisady. Sambor wiedział, że ów przedmiot był źródłem pieśni, która brzmiała w jego głowie. Kiedy pieśń ucichła, usłyszał w pustce wypełnionej przejrzystą ciszą bezsłowny głos. Głos był ciepłym, kryształowym falowaniem ciszy:

- Jestem Panem Natury. Mam swych poddanych w krainie ducha, a jednym z nich jest wasz Świętowit, pan wojny i krwi, lecz także światła i męskiej mocy przemiany oblicza świata. On daje moc wojownikom. Ja zaś jestem wirem energii Słońca, która przepływając przez tę Ziemię, te drzewa, trawy, kamienie, kwiaty, wody, ludzkie i zwierzęce ciała jest pieśnią życia, pieśnią chwały tworzenia. Jestem ten, który jest z was i dla was, który rodzi się i umiera, by żyć wiecznie i wiecznie chronić to, co żywe, aby pięło się ku słońcu, ku światłu, ku Jedności i Harmonii przedwiecznej, która była na początku, a będzie też i na końcu, a koniec początkiem się stanie, a życie wiecznym odnawianiem światów, pulsowaniem serca wielkiego Wszechbytu. Daję ci teraz moc obrony przed nasieniem cierpienia i zarzewiem chaosu. Przyjmij dar i zrób z niego użytek, ku chwale niezłomnej Pieśni Życia...

Sambor poczuł, że wypełnia go moc nieziemska, a potem, z nagła zniknęła słoneczna łąka i poczuł, jak szybuje poprzez mroczny przestwór ponad koronami drzew, ku brzegowi morza. Leciał rozpościerając ramiona i nie czując oporu powietrza, jak wielki, skrzdlaty orzeł. Po drodze spotkał niesioną ku niemu niesłyszalnym, zimnym wiatrem nagą kobietę o ciele zielonym, wielkiej głowie pokrytej rojowiskiem węży, a palcach, niczym kleszcze raka. Domyślił, że jest to śmierć przybywająca do jego wioski na ludzkie żniwo. W jednej chwili wyciągnął ku niej swą zbrojną w dębowy kostur dłoń, a suchy trzask gromu i błękitny zygzak pulsującej energii poraził demona, a zamknąwszy jego postać w czerwonym jaju niszczącej zło mocy życia, spopielił ją na pył, który posypał się jałowym deszczem w mrok. Leciał, więc dalej, niesiony nie jego wolą, lecz wielką i dobroczynną siłą...

Dostrzegł wkrótce gromadę mężczyzn w skórzanych opończach, stalowych, zdobionych runami półpancerzach, z mieczami przy bokach i rogatych hełmach na głowach, pożerających pieczone mięsiwo przy ogniskach i zapijających garncami piwa. Zbliżył się bezszelestnie i zawisł nad nimi. Po chwili zobaczył, jak mrowie głów podnosi się ku górze, a wybałuszywszy oczy i rozdziawiwszy gęby pewni swego najeźdźcy zamieniają się naraz w trwożną gromadę chłopów chroniących się przed burzą pod drzewem na miedzy. Spojrzał uważnie wokół i zobaczył wyciągnięty na piasek wybrzeża ciemny okręt ze smoczym dziobem i czerwonym żaglem. Wyciągnął rękę zakończoną gromowładną dębiną i poczuł, jak potężny, bezgłośny wiatr wystrzela z jego kostura ku wrażej nawie. Tęczowa błyskawica ugodziła w maszt okrętu, który buchnął w czarne niebo jęzorem ognia. To było dzieło zniszczenia obcego żywiołu, aby żywioł macierzysty uniknął burzy losu i zaznał świętego spokoju...

Nieopisana panika wybuchła wśród ucztujących przed nocnym mordem wojowników. Gromadami pędzili ku pozostałym, nie dotkniętym straszliwym gniewem ognia okrętom. W mgnieniu oka cała wataha jęła spychać na wodę smocze okręty i drapać się na pokłady. Za chwilę chaotyczny ruch wioseł zaczął spychać drewniane wrzeciona w mrok morskiego bezkresu. Zło ze startym łbem oddalało się w panice. Sambor patrzył z radością, jak zło, jeszcze przed chwilą potężne, a teraz pokonane wpełza do swej czarnej nory. Zaczął się głośno śmiać. Śmiech napełnił mroczne niebo poszumem wiatru. Popłynął na fali wiatru w kierunku ciepła swego domostwa prowadzony nieomylną busolą serca...

Otworzył oczy. Ida siedziała na posłaniu i płakała dziwnym, radosnym płaczem. Chłopczyk skakał na żubrzej skórze i klaskał w rączki. Żółte, kudłate psisko lizało mu dłoń z cichym, serdecznym skowytem. Sambor podniósł z ziemi dzban z wodą i zbliżył do ust. Pił długo i spokojnie. Czuł jak gaśnie w nim święty ogień. Odstawił dzban i rzekł do Idy:

- Jesteś zdrowa, a nasza wioska nie zazna ognia i przelanej krwi. Nie dozna pogromu, bowiem Pan naszych pól, lasów i łąk, naszych domostw i serc dał mi moc, abym was ocalił. Wybrał mnie, bom z dziada pradziada naznaczon do służby w cieniu jego dębu… Pan dał siłę swemu ludowi. Pan dał swemu ludowi błogosławieństwo pokoju...

Minęły trzy lata, w czasie których wyznaczony przez starszego wioski na zaklinacza pogody i uzdrowiciela Sambor żył w szczęściu otoczony miłością ludzką. Ida przy jego boku rozkwitła, jak dorodna jabłoń. Synek ich, Gdanko wyrósł na dzielnego malca, znawcę ziół leczniczych i przyjaciela ptasiego rodu. Lecz zło, jak hydra nie jedną ma głowę. Teraz przybrane w szkarłat cierpienia, lecz z jadem w sercu i pychą na czole, zło przykryte bałamutną szatą świętości i zbawienia, wyzwoliciela od grzechu i pogańskich zabobonów, rozpełzło się po nadmorskiej krainie. Niczym koń trojański wtaczało się do ludzkich umysłów. Niczym jadowity chwast zagłuszało zieloną grzędę starej, ojcowskiej, z ziemi i powietrza, z grzybowej duszy i zaśpiewu odwiecznych pieśni, wyrosłą wiarę...

Przybyły z drużyną książęcych wojów czeski biskup Adalbert gasił płomień starej wiary, wbijał krzyż cierpienia w lesistą ziemię. Cała samborowa wioska została na walnym zgromadzeniu ochrzczona z wody i wyrzekła się swej niegodziwej wiary. Ogłupiały i bezwolny lud wioskowy obserwował, jak zbrojni ludzie księcia ścinali święte dęby na Wzgórzu Schronienia, a potem głowę Sambora, złego czarownika i diabelskiego sługi. Ziarno śmierci zasiane w ludzkich duszach wzrastało obficie, by wydać plon stukrotny...

Po śmierci Sambora Ida i Gdanko szykanowani przez dawnych przyjaciół i pobratymców, czyli przez “odnowioną duchowo" społeczność wioski, cierpieli dolę wyklętych i odtrąconych od “zdrowego rdzenia” ludu bożego. Plwociny i kije umilały im samotne życie. Duch boży, bowiem, wypełniając serca wyznawców nienawiścią do innowierców spajał ludzką gromadę chorym spoiwem. Mały duch, to wielkie zło. Ale jakiego teraz ducha mogli być ludzie, którym dawnego ducha wydarto, a na to miejsce zainstalowano strach, poczucie winy i swej znikomości w obliczu wielkiej i hojnej dla pokornych wyznawców Św. Eclesji, namiestniczki nowego, jedynie słusznego ładu bożego na ziemi...

Pewnego ranka sąsiedzi stwierdzili, że chata żony czarownika stoi pusta. Nie żałowali, bo zaraz znalazł się ktoś potrzebujący, a i prawy wyznawca, aby zasiedlić to wraże domostwo. Lecz pierwej wezwany kapłan, który pobrał za swą fachową usługę kosz jaj i cztery kury, wyegzorcyzmował chatę namiestnika diabła i przekazał ją starszemu wioski. W tym czasie Ida wraz z synkiem wędrowała lasami ku krainie Prusów, gdyż intuicja podpowiadała jej, że nie dotarł tam jeszcze posępny cień krzyża. Towarzyszył jej niewidzialny, rogaty przewodnik, zwany teraz diabłem i powodujący paniczny lęk u wyznawców dobrego Ojca, który skazawszy na śmierć swego syna zwyciężył rozum i miłość, ale głosząc wszem i wobec, że jest niezwyciężonym Panem Zastępów. Bo przecież rozum i miłość, to kule u nogi kroczącego ku ziemskiej chwale syndykatu zbrodni, czyli Piotrowej Nawy, popychanej ku brzegom dostatku i sytości ciała przez chciwe łapska żeglarzy w czarnych sukniach i z krzyżem w krwawym herbie. A dawno zapomniany jako rebeliant piętnujący plemię żmijowe, teraz smętnie konający na krzyżu, jako syn plemiennego, zawistnego Demiurga, rabi Jehoshua ben Joseph, kontestator porządku: „człowiek dla szabasu” i leczący chłód nienawiści żarem miłości, zapewne usiadłby pod świętym dębem i gorzko zapłakał…

Zaś rzesza wydziedziczonych z mocy tradycji synów Natury, ograbionych z życiowej mądrości i odwiecznego oglądu spraw ziemskich, była teraz stadem wołów drepczących w kieratach napędzających żarna, w których mielono ich rozum, godność i umiłowanie dawnego życia. Wiedzieli tylko jedno: zwycięzca krwawą ma rację. Wiedzieli też, że ta ziemia, ich matka, nigdy już nie będzie ich domem...

                                                             *

                                                                                                                Antoni K

Zobacz galerię zdjęć:

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura