Wilk Miejski Wilk Miejski
791
BLOG

Kobieta serca i czynu. Teresa Karśnicka-Kozłowska (1927 – 2002)

Wilk Miejski Wilk Miejski Rozmaitości Obserwuj notkę 1



To chłop i szlachta, to król i królo­wa
Wszys­cy się modlą gdy w kar­czmach roz­mo­wa
Smok już bes­tial­sko po­walił ry­cerza
Ten miecz z pochwy do­bywa, w łeb ga­da wy­mie­rza
Tra­fił i zga­sił płomieni ser­ce
Splen­dor i chwałę biorąc w swe ręce
Lecz choć był dziel­ny... Nie po­wiem że NIE
Tyl­ko ciało ugodził, nie og­nia duszę
Płomień ten wie­czny ta­kim już będzie
O tym się do­wiesz w każdej le­gen­dzie...

Anonim szlachecki

 

Jest powiedzenie: „Człowiek nie z tej epoki”. Owo powiedzenie znakomicie ilustruje życie, a więc postawy, czyny i słowa mojej Mamy, Teresy Karśnickiej-Kozłowskiej, która w szarej i spodlonej rzeczywistości czasów komunistycznych, a potem w realiach wolnej III RP, naszej lichej i skorumpowanej ojczyzny, zawsze wyrastała kalibrem osobowości, uczciwością i bezinteresownością czynów ponad chamstwo i banał spraw i sprawek ludzkich. Mama była tym człowiekiem, który to, parafrazując filozofa, „przechodzi mimo obyczajów tłumu”, bo, co już od siebie dopowiadam, ulepiony jest z „lepszej gliny”, nad jakością której pracowały całe pokolenia jej szacownych antenatów, ale także i Ona sama, zawsze skromnie, rzetelnie i wytrwale. W efekcie chodził między nami człowiek, który należał do wymierającego już gatunku arystokracji, tej z urodzenia i kontynuacji wielowiekowej tradycji, ale też arystokracji ducha, co wymaga wiele wysiłku i samozaparcia, aby osiągnąć poziom niespotykanej już szlachetności serca i umysłu. Ta nieliczna, ale ważka historycznie generacja polskiej inteligencji, która przetrwała pogromy II wojny światowej, Katynia i łagrów, obozów koncentracyjnych i Powstania Warszawskiego, ubeckiego ludobójstwa i „utrwalania władzy ludowej”, odchodząc w smugę cienia pozostawia, niczym nie zapełnioną, lukę we współczesnym organizmie społecznym. Ludzie pokroju mojej Mamy, znikając ze sceny życia, pozastawiają na niej marny, skundlony gatunek człowieka, który potrafi tylko „inwestować w siebie”, czy „robić przewały”, a świat, który „radośnie tworzy” na bazie egoizmu, bezrefleksyjności i cynicznej, materialnej kalkulacji, jest obcy i wstrętny prawdziwie ludzkiej normie wartości. Bo w tym panopticum „wydajności i dyspozycyjności” nie ma już miejsca dla szlachetnych i mądrych indywidualności, których, niestety, możemy szukać dziś, podobnie jak Diogenes przed wiekami, z latarnią w biały dzień. Ta smutna kolej rzeczy jest także mym prywatnym smutkiem, bo osierocony przez Mamę, czuję się też osierocony przez historię, odsyłającą w niebyt zacny, „przedwojennej produkcji”, gatunek człowieka, a oddającą pola „biocyborgom” i innym odmianom istot antropoidalnych.

Moja Mama, Teresa Karśnicka – Kozłowska urodziła się 19. kwietnia 1927 roku w majątku ziemskim Karszew w Wielkopolsce, jako najstarsza córka Ksawerego Karśnickiego i Wandy z Orzechowskich Karśnickiej. Jej ojciec, bohater wojny 1920 roku, kawaler złotego Krzyża Walecznych (brat, Antoni Karśnicki, kawaler srebrnego Virtuti Militari) hodowca znakomitych, nagradzanych na krajowych i zagranicznych wystawach, koni remontowych (hodowanych dla potrzeb wojska), zginął śmiercią bohatera podczas bitwy nad Bzurą z Niemcami w czasie Wojny Obronnej we wrześniu 1939 roku, jako adiutant gen. Grzmot-Skotnickiego. Matka zaś, kobieta wielkiej urody i serca, przez męża Nefretete, stworzyła w rodzinnym domu swym dzieciom taką atmosferę miłości i bezpieczeństwa, że Mama wspominała zawsze swoje dzieciństwo, jako „sielskie i anielskie”, czasy zrealizowanej baśni…

Gromadka rodzeństwa, a więc najstarszy Tonio, potem Teresa, czyli przyszła moja Mama, następnie Łusia i Marietka, nie podlegała przymusowi szkolnej edukacji, lecz zdobywała wiedzę elementarną i uczyła się języków obcych i kindersztuby pod pedagogicznym patronatem guwernantek. Po prawdzie jednak nie nauka, ale buszowanie po licznych i wypełnionych tajemniczymi sprzętami pokojach pałacu, spacery po parku w towarzystwie ulubionych jamników i objazdy okolicy w bryczkach, zaprzężonych w kucyki, celem odwiedzin dzieci w sąsiednich majątkach lub przejażdżki po lesie, pełnym tajemniczych pomruków i poszumów, stanowiły treść upływających radośnie i ciekawie dziecięcych dni, tygodni, lat… Lecz najbardziej zapadły w ich pamięć wakacyjne i wielkanocne wyjazdy do Siemkowic, obronnego dworu na wyspie w Ziemi Wieluńskiej, ślubnego wiana ich ojca Ksawerego, którego wnętrza zapełnione militariami, portretami antenatów, wszelkiego rodzaju dziełami sztuki i dekoracyjnego rzemiosła, a zwłaszcza olbrzymia biblioteka, zawierająca mnogość starodruków, sprawiały nieodmiennie wrażenie baśniowego świata, w którego labiryntach i zakamarkach buszowali z wypiekami na twarzach i kołataniem serca. Ale dziecięcą sielankę przerwał kataklizm wojny polsko–niemieckiej we wrześniu 1939 roku. Świat baśniowej beztroski rozpadł się jak domek z kart, a ucieczka przed ognistym upiorem wojny wygnała całą rodzinę w „groźne i nieznane” z ich rodowego gniazda…

Podczas ucieczki zatłoczonymi drogami dzieci oglądały wiele dantejskich scen śmierci ludzkiej i zwierzęcej, co uczyło je tragicznej prawdy, że życie może być także koszmarem. W panice ucieczki rodzina Karśnickich, już bez ojca, który ochotniczo ruszywszy na wojnę i złożył ofiarę życia w obronie Ojczyzny, dotarła do majątku Radoryż, własności Tatarkiewiczów (rodziny filozofa Władysława Tatarkiewicza) na Ziemi Lubelskiej, gdzie przeczekała do zakończenia działań wojennych. Po powrocie do Karszewa wydawało się, że rodzina pozostanie na swych włościach, lecz hitlerowcy wysiedlali ludność polską z Wielkopolski, czyli Warthelandu, tak więc w dniu 8. grudnia 1939 roku wysiedlona ze skromnym dobytkiem rodzina Karśnickich, wraz z wiernymi guwernantkami, poprzez obóz w Dąbiu nad Nerem, trafiła do Bystrej koło Gorlic, gdzie spędziła lata wojenne od końca 1939 do początków 1945 roku. Podczas pobytu na wysiedleniu moja Mama wraz z rodzeństwem uczyła się na tajnych kompletach i ukończyła gimnazjum. Aby przeżyć w trudnych warunkach wysiedleńczych, a zwłaszcza po niespodziewanej, przedwczesnej śmierci (nieleczony nowotwór) ich młodej matki w lipcu 1943 roku, dzieci pracowały w ogrodnictwie i przy robotach polowych. Ich ziemiańska beztroska zmieniła się w „zimny wychów”…

Tak trwała ich „mała stabilizacja” do stycznia 1945 roku, kiedy to nadciągnęła „wyzwolicielska” Armia Czerwona i zaczęły się grabieże, gwałty i dewastacje, czyli jak wspominała Mama, o ironio, większa groza i piekło na ziemi niż pod niemiecką okupacją. Tylko Cudem i podstępem guwernantek Dziewczynki Karśnickie nie zostały zgwałcone przez bolszewików (upozorowana czarna ospa dziewczynek)! Lecz nie był to koniec rodzinnego dramatu, gdyż na mocy stanowionego „prawem kaduka” przez niekonstytucyjny, utworzony pod sowieckie dyktando, twór polityczny zwany PKWN (w Londynie działał do 1989 roku legalny rząd RP i wybierany był legalny Prezydent RP, a nie uznanie tych władz Polski przez Aliantów, to zwyczajna zdrada sojusznika!), a obowiązującego do dziś (horrendum, hańba malowanej demokracji III RP!!!) dekretu o reformie rolnej z września 1944 roku, Rodzina Karśnickich zostaje pozbawiona obu  majątków ziemskich, Karszewa i Siemkowic, a na dodatek zmuszona do opuszczenia granic powiatów i nie zbliżania się do swych siedzib rodowych, pod groźbą karnych represji, na odległość 50 km (!!!). I tak oto Rodzeństwo pozbawione dachu nad głową, źródła utrzymania i nadziei na powrót do normalności życia, napiętnowane łątką „reakcyjnych panów”, po zakończeniu piekła wojny, a perspektywy nędzy i zniewolenia „nowych czasów”, rozprasza się po Polsce w poszukiwaniu swej drogi życia na gruzach starego, dobrego świata, z trwogą wpatrując się w szyderczy grymas na UBcko-soweckiej gębie „ludowej ojczyzny”…

Rozpoczynając jeszcze w Gorlicach, Mama kończy w Częstochowie liceum ogólnokształcące maturą w czerwcu 1946 roku. Jak wspomina, na prośbę ojca, który liczył na Jej kontynuację rodzinnej tradycji, Mama przenosi się do Warszawy i w latach 1946 – 1951 studiuje na wydziale rolniczym SGGW w Warszawie, utrzymując się z prac dorywczych, stypendiów i pracując w Bibliotece Narodowej. W 1950 roku kończy kurs pedagogiczny, zaś 22. grudnia 1951 roku broni pracy magisterskiej: „Doświadczenia laboratoryjne nad zaprawianiem nasion lnu”. Ale nigdy w życiu nie będzie jej dane pracować w wyuczonym zawodzie agrotechnika. Kręte ścieżki losu sprowadzają ją do Gdańska, a precyzyjnie do Wrzeszcza, gdzie poznaje mężczyznę swego życia i przyszłego męża, studenta Politechniki Gdańskiej, a późniejszego jej profesora i szefa Katedry Technik Głębinowych, światowej sławy konstruktora kadłubów okrętowych z tworzyw sztucznych, Jana Przemysława Kozłowskiego. Decyduje się więc przenieść swe życie ze Stolicy na Wybrzeże, gdzie uzyskując zwolnienie z praktykowania zawodu rolnika (takie to były czasy!) od sierpnia 1952 roku poświęca się zawodowi bibliotekarza. Tak więc w latach 1952 – 1992, czyli przez 40 lat, wyjąwszy urlopy macierzyńskie i wychowawcze, Mama jest, wzorową i pełną inicjatyw zawodowych, pracownicą naukowych bibliotek akademickich, zważywszy kilkumiesięczny epizod pracy w bibliotece Wyższej Szkoły Pedagogicznej, zaś przede wszystkim Biblioteki Głównej Politechniki Gdańskiej. W trakcie pracy podnosi swe kwalifikacje poprzez ukończenie Studium Podyplomowego Informatyki Naukowej i Bibliotekoznawstwa przy UAM w Poznaniu, uwieńczone pracą dyplomową „Biblioteka Główna Politechniki Gdańskiej w latach 1945 – 1970” oraz kończąc rozliczne kursy i seminaria, co owocuje przejściem wszystkich szczebli zawodowej kariery, od asystentki bibliotekarza po dyrektorkę Biblioteki.

Jest to niewątpliwie centralna karta Jej życia. Ta zawodowa, społeczna, publiczna, a przede wszystkim wartościowa merytorycznie dla macierzystej instytucji, działalność Mamy, uhonorowana zostaje nagrodami rektorskimi i odznaczeniami państwowymi, a także uznaniem koleżanek i kolegów. Jej praca w filii Biblioteki Głównej na Wydziale Chemii PG, podczas której dokonała klasyfikacji księgozbioru i sporządziła katalog działowy, zaskarbiła sobie wdzięczną pamięć współpracowników i użytkowników biblioteki. Wymienić też warto, że stopień kustosza dyplomowanego biblioteki piastowała w latach 1968 – 1977, zaś  starszym kustoszem była w latach 1977 – 1990. W latach 1968 – 1971 była kierownikiem Oddziału Udostępniania Zbiorów. Jej dziełem zawodowym jest zaplanowanie i powołanie do istnienia Oddziału Informacji Naukowej BG, którego była kierownikiem w latach 1972 – 1989, jednocześnie prowadząc zajęcia dydaktyczne dla studentów z zakresu informacji naukowej. W roku 1982 piastowała funkcję dyrektora Biblioteki Głównej, zaś w latach 1989 -1991 była jej wicedyrektorem. To fakty z Jej życia zawodowego.

Podczas swej pracy zawodowej była inicjatorką i organizatorką licznych wystaw bibliotecznych, a także popularyzatorką bibliotekozanawstwa i nowych technik informacji naukowej, poprzez publikację opracowań fachowych w branżowych czasopismach. W jej archiwum znalazłem prawie ukończoną w rękopisie pracę doktorską zatytułowaną: „Klasyfikacja analityczno-syntetyczna dla celów informacji z zakresu ochrony przyrody”, której obrony nie podjęła z polecenia dyrektora, dostrzegającego w Niej (ponoć) większe możliwości jako bibliotecznego praktyka, niż teoretyka. De facto było to odsunięcie od funkcji dyrektorskiej, jako że nikt w BG PG nie posiadał na on czas tytułu doktora, a jednocześnie Mama znana była ze swych „antysocjalistycznych” poglądów i nie była nigdy członkinią PZPR, tej uniwersalnej machiny, windującej na stanowiska komunistycznych „wykształciuchów”… Zatem, jeśli tak było, być może mniej chwalebnie dla administratorów uczelni, nie warto dociekać, bowiem „w porównaniu” do rent i emerytur dla zdrajców i bandytów, czyli SBków, wywiadowców LWP, czynowników PZPR, to kropla w szambie brudu i niesprawiedliwości, jaki niesie w spadku po PRL demokratyczna z nazwy III RP.

A że była niepospolitym fachowcem, niech świadczą fakty, że za swe osiągnięcia zawodowe uhonorowana była nagrodami rektorskim II i I stopnia, medalami pamiątkowymi PG, a także odznaczeniami państwowymi, w tym Złotym i Srebrnym Krzyżem Zasługi, Złotym Krzyżem Polonia Restituta i Medalem Edukacji Narodowej. Na emeryturę przeszła w 1992 roku – lecz przez wiele lat pracowała, także jako woluntariusz, w bibliotece beletrystycznej i bibliotece „Solidarności” Politechniki Gdańskiej. Pracowała tak długo, póki starczyło Jej, nadwątlonych chorobą sił życiowych… Jej postawa człowieka i pracownika zjednała Jej ludzkie uznanie i po dzień dzisiejszy wspominana jest jako znakomity fachowiec i dobra, pełna bezinteresownej życzliwości koleżanka. Była kimś, kogo zwykło się nazywać zacnym lub szlachetnym, co w przypadku publicznej działalności stawia się za wzór moralnej prawości i oddania sprawie.

Jej życie osobiste toczyło się w kręgu Rodziny, której to poświęcała Mama całą uwagę i  życiową energię zaraz po przekroczeniu progów uczelni, po zakończeniu dnia pracy bibliotecznej. Małżeństwo, zawarte w dniu 5. stycznia 1952 roku w kościele parafialnym NSJ we Wrzeszczu z Janem Kozłowskim, było wzorowym związkiem, serdecznym i partnerskim, będącym dla nas, czyli jej trzech synów, piszącego te słowa pierworodnego, Antoniego oraz Ksawerego i Andrzeja, przykładem miłości, wierności, zgody w małym i dużym, cierpliwości w znoszeniu niepowodzeń i cieszenia się  wszystkim jasnymi chwilami życia. Stworzona przez Nich atmosfera rodzinna sprzyjała naszemu poczuciu bezpieczeństwa i  bezpośredniego obcowania z kulturą partnerską i tolerancją na najwyższym poziomie. Tak więc, jako dzieci, beztrosko bujaliśmy w królestwie wyobraźni, zaczytywali się w pasjonujących lekturach, jeździli na wspólne wakacje do Ośrodka Wypoczynkowego PG w Czarlinie czy w Bieszczady i nad Jeziora Kaszubskie, spędzali urocze i baśniowe Święta Bożego Narodzenia i jesienne wyprawy na grzyby, zjazdy rodzinne i odwiedziny wydziedziczonych gniazd rodzinnych w Karszewie i Siemkowicach oraz przyjaciół Mamy z tamtych niezapomnianych lat. I nawet drobne rysy w postaci rygoryzmu religijnego, któremu podlegaliśmy, jako krnąbrni chłopcy, a który to zaowocował gwałtowną reakcję kontestacji u piszące te wspomnienia, nie zmienią faktu, że pewnie i mocno zakorzeniliśmy się w życiu na fundamencie rodzicielskiej miłości. W obliczu współczesnego egoizmu dorosłych, traktujących dzieci jako przeszkody w realizacji ich prestiżowych i hedonistycznych celów życiowych, dzieciństwo, jakie nam ofiarowali Rodzice, zwłaszcza Mama, ma koloryt mitycznej Arkadii. Zatem nie od rzeczy, a ku uszanowaniu prawdy i rodzinnej, rzetelnej kroniki, wszyscy, jak jeden mąż i syn, zawiedliśmy srogo Rodziców, nie przejęliśmy od nich pałeczki w ich patriotycznie i pragmatycznie rozumianej kontynuacji tradycji inteligenckiej, wykształcenia i piastowania naukowych stanowisk, kontynuacji rodzinnej, profesorskiej ścieżki wymiernego wkładu w dobro ojczyzny, a my poszliśmy w „przygody akademickie” i bez dyplomów rozproszyliśmy się po świecie, bowiem Ksawery i Jędrek mieszkają, jako obywatele w Donaldowie (USA), a ja, po utracie Domu Rodzinnego, wegetuję w samotności na „skraju miasta”, na Ujeścisku, w bezbarwnym blokowisku, w oparach wysypiska śmieci. I dlatego zawsze sobie mówię: „Każdy ma taki los, na jaki zasłużył, a zło wyrządzone najbliższym, wraca jak bumerang i chaotyzuje życie, więc nie użalaj się nad sobą”. Wyjątkiem od reguły jest „Serce mego serca”, Córka Selena, która choć odległa, mieszka bowiem w Bitelsowie (Liverpool), to dobre i dzielne Dziecko, wyjdzie na swoje!

Wracając zaś do zasadniczej narracji, to liczne grono znajomych, z którym prowadziła systematyczną korespondencję i jej najbliżsi, zapamiętają na pewno Mamę, jako osobę posługującą się szalenie eleganckim, pełnym swady i urody językiem, mistrzynię frapujących opowieści, wielką orędowniczkę kultury słowa oraz miłośniczkę rodzinnych anegdot i ciekawych historii o różnym odcieniu emocjonalnym, które po latach ubarwiania familijnych zjazdów przyoblekły się wreszcie w kształt książki wspomnieniowej, zatytułowanej „Dawniej niż wczoraj”, która już dwa razy, czyli w 2003 i 2008 roku ukazała się drukiem, wydana przez krakowskie Wydawnictwo ARCANA, którego redaktor, zacna i mądra Pani Zuzanna Dawidowicz, zdecydowała o wydaniu wspomnień Mamy już po Jej śmierci. Byliśmy pewni, że doczekiwanie do jej wytęsknionej, przez lata wyczekiwanej materializacji pracy kronikarskiej, będzie dla Mamy jednym z magnesów trzymających Ją u ziemskiego padołu, pomimo chorobowych cierpień. Niestety, nie doczekała tego prywatnego zwieńczenia życia, ale inni, znajomi i przyjaciele, tak…

Równie ważnym, co sfera prywatna, rozdziałem życia Mamy była działalność na rzecz odzyskania przez Polskę niepodległości i Jej udział w powstaniu Komitetu Założycielskiego NSZZ „Solidarność” PG we wrześniu 1980. Również potem, w czasach „Pierwszej Solidarności” i już w III RP, była wieloletnią członkinią Komisji Zakładowej „Solidarności” PG. Zaś czasy działalności w podziemnych strukturach „Solidarności” najlepiej odda fragment Jej książki: „A potem przyszedł czas konspiry, mozolnego i nieefektownego stawiania czoła przemocy i złu podłego systemu, ale zawsze z myślą, że nawet najmniejszy kamyk może poruszyć lawinę… Kolportaż ulotek, czasopism i wydawnictw książkowych „drugiego obiegu”, ale także współtworzenie z odważną i gorliwą koleżanką biblioteczną, Bożenką Hakuć, naszej Podziemnej Gazety Politechniki Gdańskiej. Były też tajne zebrania aktywnych członków „Solidarności” uczelnianej w katedrze okrętownictwa mego męża, noclegowanie w naszym domu członków Tymczasowej Komisji Nauki, płacenia składek na tajny fundusz związkowy, zbieranie pieniędzy dla internowanych i wysyłanie listów do nich. Wiedziałam, że ten potencjał ludzkiej dobrej woli, odwagi i rozumu musi kiedyś zaprocentować. I zaprocentował! Wcześniej, niż spodziewali się tego optymiści…”. Wielu zaś pamięta aktywną działalność Mamy w ramach Klubu Inteligencji Katolickiej w latach 80. XX w. Zaś już w „dekoracyjnie” niepodległej III RP, kiedy po pamiętnych, ale przecież nie wolnych, a kontraktowych wyborach w czerwcu 1989 roku i narodowym opowiedzeniu się przeciw systemowi komunistycznemu, nastała względna normalność polityczna, Mama znalazła dla siebie miejsce, jako aktywna propagatorka kultury ziemiańskiej, publikując wiele artykułów w gazetach lokalnych i organie informacyjnym Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego – „Biuletynie Ziemiańskim”. Udzieliła także wielu wywiadów, w tym jeden dla TVP3 i napisała liczne, historyczno-obyczajowe teksty dla gdańskiego pisma kulturalno-ekonomicznego „Styl Życia”.

Zaś najwięcej serca i poświęcenia życiowych sił, z każdym rokiem słabnących, włożyła w serdeczną, troskliwą i bezinteresowną opiekę nad swymi starszymi, schorowanymi koleżankami z czasów bibliotecznych i działalności patriotycznej. Jest to przykład godnej najwyższego szacunku postawy altruistycznej i żywej formy realizacji postulatu miłości bliźniego i ludzkiego solidaryzmu. Tu warto też wspomnieć, że jako osoba żarliwie wierząca, otaczała opieką finansową polskich misjonarzy z zakonu werbistów w ich placówkach na Białorusi i Ukrainie, a także świadczyła datki na rzecz licznych hospicjów, osób prywatnych i pozarządowej działalności charytatywnej. Także z pobudek religijnych, choć też z potrzeby poznania urody świata i kultury europejskiej, brała udział w organizowanych przez politechniczny odział PTTK PG, a personalnie przez panie Bożenę Rutecką i Bożenę Hakuć, pielgrzymkach do sanktuariów maryjnych, a przy okazji – zwiedzaniu znanych miast i zabytków w całej Europie. Z wszystkich tych wypraw sporządzała znakomite diariusze podróży, często publikowane środowiskowo. Była osobą, która  wszystkim – co ważne, piękne i mądre – dzieliła się bezinteresownie z bliskimi i znajomymi.

 Mama była też przykładem życiowej maksymy, że prawdziwa miłość realizuje się w małym i codziennym, a nie w patetycznych i często pustosłownych deklaracjach. Dlatego też podkreślić należy Mamy „franciszkańską” miłość do „braci mniejszych”, czyli zwierząt, które obecne były w Jej życiu od czasu sielskiego dzieciństwa spędzonego w ziemiańskim pałacu w towarzystwie psów, kucyków i koni, po dorosłe życie, kiedy to pod postacią „futrzanych przyjaciół”, a więc kotów: Miłka, Pumy, Felka, Funki i Gutka, psów Atosa, Rastera i Freda oraz chomików, świnek morskich i papużek, towarzyszyła Jej, otoczona serdeczną troską, domowa menażeria. Także troska i zapał w hodowaniu niezliczonej ilości domowych kwiatów i wzorowej nad nimi opiece, wystawia Mamie wizytówkę wielkiego, bezinteresownego miłośnika przyrody, naszej Dobrej Matki… Wielce znamienna była też Jej serdeczna skłonność do robienia małych prezentów, przeważnie łakoci i maskotek, świadczonych zarówno dorosłym domownikom, jak i wnukom, a będących wyrazem Jej żywej miłości i łączności z domownikami. Jej kultura obcowania z ludźmi, zwłaszcza bliskimi, ogromny takt i sztuka dyplomacji w relacjach z ludźmi o różnych profilach mentalnych, wystawia Mamie cenzurkę mistrza wzorowych relacji międzyludzkich i bezkonfliktowej koegzystencji, a której czasy współczesne, pełne chamskich konfliktów i „partyjniackich” swarów, są żałosną karykaturą, niestety…

To wielka sztuka żyć dobrze, rozdawać się szczodrze i dobrym życiem zasłużyć na dobrą śmierć. I taka właśnie spotkała Mamę, ta ostatnia odsłona Jej życia, wolna od męki agonii i biologicznej degradacji ciała, wolna od osamotnienia i szlochów rozpaczy. Żałuję także, że Mamie Teresie potrafiłem, jako młodzieńczy rebeliant,  powiedzieć: „Nasi antenaci, to pasożyty i ciemiężyciele ludu, polowali, kuligowali, pili na umór i przegrywali w karty majątki, więc co to za duma, owe korzenie szlacheckie!”… Mama płakała i powiadała, że przejdzie ten czas, że odzyskam rozum. I przyszedł. Lecz był to także „poniewczas”, bowiem żałuję, że Jej – odchodzącej – nie powiedziałem, że jestem dumny, iż mym antenatem był Marcin Bielski, Ludwik Karśnicki, kasztelan wieluński, projektant rent oficerskich na Sejmie Wielkim, Antoni i Ksawery Karśniccy, dziadkowie, oficerowie 15. Pułku Ułanów Poznańskich, ochotnicy, bohaterowie Wojny Obronnej 1939, na koniec, że mam Ją, Matkę, Wielką i Szlachetną, tak… Lecz Ona, w obliczu śmierci, powiedziała mi, że rozumie mnie, dlaczego szukam Boga, a lekceważę jego wersję obrazkową, iż nosząc długie włosy (zawsze wcześniej powtarzała, że nie przystoi to ojcu rodziny), że wyglądam jak rycerz, nie jak hipis, a na wszystkich Jej towarzyszkach niedoli robię wrażenie dobrego człowieka, tak… Zaś zdumiało mnie to, iż zawsze z zapałem witająca „polskiego papieża”, teraz, wchodząc w swą  Dolinę Jozafata, stwierdziła, że nie obchodzi Jej teraz to, iż JP II jest w Polsce, w obliczu tego, gdzie Ona się teraz udaje, tak..

Ostatnie miesiące życia spędziła w ciepłej łączności z bliskimi, zawsze ceniącymi Mamy hart ducha i ciche cierpienie, bez roszczeń i wymagań, aż do czasu odpłynięcia w przedśmiertne odrętwienie. I choć to dla nas ból, to na pewno dla Mamy było to wyzwolenie od cierpień i upokarzającej niesamodzielności. Taką więc Ją zapamiętamy – arystokratkę życia, siostrę miłosierną dla potrzebujących i  tą, która umiała tak odejść, aby nie zaciemnić swego portretu i pamięci bliskich koszmarem złego umierania…

Niestety, pomimo naszej walki o Jej zachowanie, utrzymanie przy życiu, wygranie z chorobą, pomimo leczenia na dwa fronty – medycyna oficjalna, czyli hospitalizacje i domowe używanie respiratora tlenowego (przysługującego palaczom i górnikom, a ludziom dotkniętych innymi chorobami – nie! Ale zdołałem przełamać ten absurd biurokratyczny!), a także leczenie przez podawanie preparatów antropozoicznych, przepisanych przez zacną i biegłą w swej sztuce leczenia Panią Doktor Ewę Waśniewską, a przysłanych nam z Niemiec przez uczynnych Gosię i Piotra Leciejewskich, to Mama w dniu 24. sierpnia 2002 roku dostała w domu zatoru tętnicy płucnej i nieprzytomna została odwieziona do AMG. Cały dzień czuwałem z Bratem Jędrkiem przy Mamie, byliśmy pewni, że po raz kolejny uda się Jej przełamać kryzys, zaś po 22:00 zostaliśmy wyproszeni z OIOMu, gdzie planowaliśmy powrót o 8:00 dnia następnego. Nie zrealizowaliśmy tego planu. Mamy samotna walka z kryzysem wycieńczonego ciała była tą ostatnią! O godzinie 7:46 odebrałem telefon z AMG z informacją, że ok. godziny 7:30 Mama umarła. Dostałem obuchem w głowę, zawalił się mój świat, do dziś mozolnie go klecę, podnoszę się z tej traumy, bowiem na taką stratę i tak wiele spraw z Mamą jeszcze nie dokończonych, nie dopowiedzianych, nie byłem przygotowany… Nic gorszego, nic mroczniejszego po dziś dzień mi się nie przydarzyło! Bowiem to Ona, nie metodycznie i nakazowo, ale przez promieniowanie niezwykłej osobowości, zbudowała świat mej kultury i błyskotliwości Języka Polskiego, Języka-Ojczyzny, tradycji i siły mej rozumnej polskości, rozumienia wielości polskiej tradycji, naszej tradycyjnej jedności w wielości, prawdy twórczej i solidarnej, że Polska nie jedno ma Imię, a Ojczyzna, to Dom dla Wielu, tak… Lecz była także skarbem, bowiem mym szczęściem i wielką życiową szansą na godne i twórcze człowieczeństwo było to, że miałem taką Matkę, kobietę z innego, dawnego, szlachetnego i cennego wymiaru człowieczeństwa, nigdy nie wygasłe serce dumy i mocy czerpanych z Polskości, Tej, która zapisała w mym umyśle jasną i wrażliwą stronę…

Życiową postawę Mamy i jej osobowość można określić metaforycznie, jako piękną orchideę, wyrastająca ponad bagnem banału i spodlenia, ponad  sceną ludzkiej krzątaniny wokół spraw małych i egoistycznych. Nad Jej grobem, w którym spoczęła 29. sierpnia 2002 roku, było wiele łez, smutku – lecz także ludzkiego faryzejstwa i małości, a nade wszystko przykładu dla wielu, jak prawy i wielki, w swej skromności, może być człowiek, że Człowiek, to brzmi dumnie, bowiem Mama była przykładem tego ludzkiego formatu, co zachwyca!

 *

Ps.1: Oto mój jedyny wiersz dedykowany od serca Mamie Teresie, tak…

 

                                                                 Powrót do źródła

 

                                                                             Mamie z wdzięcznością, z oddalenia

 

Zwalisty komin jak morska latarnia

Ciemne pasmo lasu na horyzoncie

Warkocze brzozy wplecione w błękit

Pękaty jawor z białą podszewka liści

Ulica robotniczych domków jak karty do nudy

 

Wchodzą przez okno pierwsze krajobrazy świata…

 

Dom, jak okręt na świata oceanie

Dom tętniący troską serdeczną

Pachnący rosołem i konwalią

Dom, świat, Mama, łagodność…

 

Gdzieś daleko, daleko

Patrzę w błazeńskie oblicze nowego świata

Targowisko próżności, banału i wydajności

Spoglądam w wieloraką pustkę…

 

A jednak…

 

Tkwię zakorzeniony w sensie

Serce wzbiera jasnym obrazem

Tego, co było na początku

Tego, co tworzy wszystko

Źródła mej woli życia

I pogardy śmierci w medialnym akwarium…

                             *

                                                  Chicago, 26. maja 1989 roku, AK

 

Ps. 2: Oto link do tekstu Pani Ewy Polak-Pałkiewicz, zatytułowanego „Niecierpliwość porucznika”.

http://ewapolak-palkiewicz.pl/niecierpliwosc-porucznika/

a także link do opisu jałowych zabiegań naszej Rodziny o pałac w Karszewie już w czasach III RP:

http://wielkopolskie.naszemiasto.pl/artykul/pomnik-prywaty,159959,art,t,id,tm.html

Ps.3 Mamy książki „Dawniej niż wczorej” nie ma już na rynku, jest w Bibliotekach Publicznych, wskazanych w załączonym linku i w Bibliotece w CH Manhattan w Gdańsku-Wrzeszczu. Polecam serdecznie lekturę tej uroczej i ciekawej książki!

https://w.bibliotece.pl/1322595/Dawniej+ni%C5%BC+wczoraj

 

                                                   *

Wrzeszcz, 28 września 2002 roku, Ujeścisko, marzec 2015,                 Antoni Kozłowski, syn

 

Zobacz galerię zdjęć:

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości